Niedowiary!

Albany_River_450.jpg

W zmrożonej delcie Albany River zobaczyłem alegorię polskiej nauki.

No właśnie, to całkiem nie do wiary. Minęły już dwa tygodnie od kiedy pani minister Kudrycka ujawniła na łamach „Gazety Wyborczej” jak chce reformować polską naukę, a „Niedowiary” na ten temat milczą. Ponieważ do przedłożenia gotowego projektu rządowi pozostał jeszcze miesiąc, możemy więc chyba ciągle spokojnie dyskutować.

Mam też usprawiedliwienie na moje milczenie. Nie było mnie bowiem w sieci praktycznie przez owe dwa tygodnie. Lecąc do Houston w Teksasie nad zamrożoną Grenlandią i Kanadą miałem natomiast świetną okazję do przemyśleń. Między innymi na temat propozycji minister Kudryckiej.

Wpadająca do Zatoki Jamesa (północna Kanda, prowicja Ontario) rzeka Albany (polecam fotoreportaż znaleziony w intrenecie o tym, jak ta rzeka wygląda z bliska latem) tworzy niezwykle wyglądającą z lotu ptaka deltę (fotografia w nagłówku). W dodatku o tej porze roku rzeka jest oczywiście w okowach lodu. Ten widok właśnie przykuł moją uwagę. Rozśmieszę zapewne nieco blogowiczów, ale właśnie w zmrożonej delcie Albany River zobaczyłem swego rodzaju alegorię polskiej nauki. Teraz jest ona nieruchoma, zastygła, ale już widać w niej potencjał i może pod warstwą lodu coś jednak do zatoki przecieka. Gdy przyjdą roztopy wody Albany River ruszą w kierunku James Bay pełną parą. Wówczas może będą po niej mogły pływać owe wymarzone przez minister Kudrycką „okręty flagowe”.

Ale zostawmy alegorie na boku i wróćmy do samej reformy.

Nie będę streszczał (z konieczności) samych założeń reformy, a skupię się tylko jednym, moim zdaniem ważnym, problemie. Otóż, ministerstwo pragnie utworzyć z najlepszych polskich ośrodków naukowych tzw. „okręty flagowe”, czyli elitarne centra naukowej doskonałości.

Trudno krytykować sam pomysł koncentracji nakładów i środków na najlepszych, choć oczywistą konsekwencją będzie całkowita zapaść tych ośrodków, które do flagowej floty się nie dostaną. I to pomimo zapewnień pani minister, że „Na dodatkowym finansowaniu uczelni prowadzących flagowe kierunki studiów nie stracą pozostałe szkoły wyższe” – powtarzam za Rzepą. Bardzo mi przykro, ale jak Święty Tomasz, jak nie dotknę to nie uwierzę.

Z pozornym egalitaryzmem w nauce trzeba się jednak pożegnać – to musi być właśnie sedno reformy. Chcę krytykować nie elitaryzm takiego systemu, a samą procedurę wyłaniania owej uprzywilejowanej floty. Minister Kudrycka chce to bowiem zrobić przy pomocy urzędniczych decyzji. W „Gazecie Wyborczej” mówi, że dokona tego „Państwowa Komisja Akredytacyjna według kryteriów – dorobek kadry, jakość badań i nowoczesna dydaktyka”. Nic dodać nic ująć – przypomina się epoka późnego Gierka. Pomysł urzędowego wyznaczania, kto ma być elitą, a kto tylko „elytom” wydaje mi się nie tylko bardzo zły, ale wręcz zabijający ducha reformy.

Mianowicie dlaczego uczelnie mają cokolwiek dostawać? Naukowcy pieniądze powinni po prostu sami sobie wywalczyć. Korzyści z samoregulującego się, a nie narzuconego i kontrolowanego skrupulatnie przez ministerialnych urzędników systemu byłoby wiele.

Trzeba po prostu pozwolić owym okrętom flagowym pojawić się samym. Jak? – poprzez możliwość zdobywania grantów. Dziś granty stanowią zaledwie 30-40 proc. nakładów przeznaczonych na naukę. I w pierwszym rzędzie to właśnie trzeba zmienić i te proporcje muszą ulec zmianie. Aby system stał się rzeczywiście wydajny, pod postacią grantów musi iść na badania naukowe około 70-80 proc. nakładów.

Docelowe sponsorowanie projektów naukowych (to właśnie system grantów), w przeciwieństwie do marnotrawienia środków przez instytucje, zostało docenione wszędzie tam, gdzie nauka coś znaczy. Po co wywarzać otwarte drzwi i trzymać się dawnych wzorów, skoro są do dyspozycji nowe i bezapelacyjnie lepsze? Chyba jedynie po to aby nadal naukę trzymać w biurokratycznym uścisku i ją kontrolować. Jeśli tak, to po co ta cała reforma?

Polska jest pod względem nauki małym krajem. Naukowcy znają się między sobą doskonale, a w ścisłej dziedzinie każdego uczonego znajduje się zaledwie po kilku uznanych ekspertów. Dlatego polscy naukowcy, zdani na własny potencjał, nigdy nie będą w stanie rzeczywiście obiektywnie sami się ocenić. Konieczne jest otwarcie oceny projektów badawczych na zagranicę. To zaś oznacza, że plany badawcze muszą być formułowane po angielsku i sprawnie musi działać system wysłania próśb o recenzję i samych projektów.

Tu pojawia się problem, który dla wielu moich rozmówców wydaje się nie do pokonania. W latach 90. XX wieku KBN próbował bowiem przejść na taki obiektywny system oceny grantów, ale system ten się załamał i przeszliśmy znów na pisanie grantów po polsku i na wewnątrzpolską, z założenia ułomną, ocenę.

Próbowałem dowiedzieć się, skąd porażka ta się wzięła. Okazuje się, że to nie tyle system był zły, co biurokracja sobie z nim nie poradziła. Dokładniej zaś wygląda na to, że ministerialni urzędnicy najzwyczajniej w świecie system dobili. Główne przyczyny klapy były trzy.

Po pierwsze, właśnie owi urzędnicy zasłaniając się ustawą o języku polskim kazali pisać ten sam tekst po polsku i po angielsku. To jeszcze systemu nie zatkało, ale przysporzyło ludziom wiele zbędnej roboty. Po drugie, prośby o recenzje wysyłane były, chyba ze względu na oszczędności, pocztą zwykłą. Do USA listy z samym pytaniem czy dana osoba zgodzi się przygotować recenzję płynęły statkiem (mój informator zapewnił mnie, że nie jest to dowcip). Po trzecie, znalezienie dobrego recenzenta zależało od siły przebicia członka KBN, który o to zabiegał. I tylko to trzecie mogło stanowić obiektywne i trudne do przełamania słabe ogniwo systemu.

Trzeba więc wyciągnąć wnioski z nieudanych prób i wrócić do nich, ale w lepszej wersji. To nic nowego, w końcu chyba wszyscy naukowcy w dużym stopniu znają się na pracy w systemie prób i błędów. Kompleksy urzędników można (i należy) pokonać. Całą korespondencję dotyczącą grantów, dziś, w XXI wieku, trzeba, jak na całym świecie, prowadzić po prostu przez internet. Zaś problem w zmobilizowaniu naukowców, by skutecznie zabiegali o dobrych recenzentów też jest chyba do pokonania.

Zapewne należałoby zwiększyć ilość pieniędzy w grantach (a więc nie tylko przeznaczyć więcej pieniędzy z budżetu na naukę, lecz skoncentrować je też w większe pule). Konsekwencją będzie właśnie wyłonienie się w naturalny sposób liderów – twórców owych wymarzonych przez panią minister okrętów flagowych. Trzeba jedynie pozwolić tym najlepszym zdobyć to czego chcą, a nie obdarowywać kogokolwiek.

Darowizna uzależnia naukę od widzimisię urzędników i polityków i jest wysoce korupcjogenna. Granty muszą dostawać nie tylko najlepsi i najbardziej kreatywni, ale i najlepiej wyposażeni. W ocenie projektów naukowych trzeba bowiem brać pod uwagę możliwości prowadzenia badań, a te są często zdeterminowane przez posiadany sprzęt (szczególnie w naukach eksperymentalnych). Dlatego właśnie pierwsza liga wyłoni się w takim systemie samoistnie.

Jej zaczątek zresztą już istnieje. Są to już dziś najlepsze polskie placówki naukowe. Nie trudno przewidzieć, że to one właśnie staną się pierwszymi spośród owych okrętów flagowych. Jednak stawiać trzeba na konkurencję, a nie na urzędniczą decyzję. Inaczej wyleje się dziecko z kąpielą. Trzeba wystrzegać się więc wszelkich rozwiązań arbitralnych, do forsowania których urzędnicy mają, jak widać, pewne skłonności. Nie tylko zresztą w Polsce.

Jacek Kubiak

Fot. JK