Absurdy w bibliotece
Biblioteka – ot taki nasz mały polski absurd, który umila życie
Biblioteka to prawdziwy skarb i żaden porządny uniwersytet czy szerzej ośrodek akademicki bez porządnej biblioteki nie może się obyć. Również mój uniwersytet posiada dość dobrą bibliotekę, która od czasu jego powstania z kilku olsztyńskich uczelni 9 lat temu była rozwijana i powiększana. Wprawdzie budowa nowego budynku biblioteki miała się zakończyć co najmniej trzy lata temu, ale lepiej że budynek w końcu został oddany do użytku, niż żeby go w ogóle nie było.
Niestety nowa biblioteka zostanie otwarta dopiero w przyszłym tygodniu i tu mógłbym rozpocząć swoje narzekania, bo do tego czasu wszystko jest zamknięte. Wiadomo, początek roku, a tu ani do zajęć się przygotować, ani studentom nie ma co zadać, a tym bardziej wymagać. Ale myślę sobie, że nic to. W gruncie rzeczy operacja samego przeniesienia rozproszonego do tej pory po całym mieście, liczącego ok. 900 tysięcy woluminów, księgozbioru jest logistycznie bardzo trudna. Do tego opracowywanie nowych nabytków, przeszkolenia kadry i wdrażanie nowego systemu, prace wykończeniowe – wszystko to wymaga czasu i jeśli ma być lepiej, to warto znieść odrobinę niedogodności.
Ale ja nie o tym. Poszukiwania książek zaprowadziły mnie do Wojewódzkiej Biblioteki w Olsztynie. Budynek wyremontowany kilka lat temu, w środku swobodny dostęp do Internetu i komputery sugerujące wszystkie udogodnienia postępu technologicznego ostatnich lat. Biblioteka mojej macierzystej uczelni widać za bardzo mnie rozpieściła, skoro zamawianie książek przez Internet traktuję jako oczywiste, a wypisywanie rewersów za anachronizm. Lecz nie w WBP. Tutaj oczywiście katalog książkowy jest dostępny przez sieć komputerową, a nawet można przejrzeć przez Internet zasoby biblioteki. Co z tego, skoro zamówić książek już się nie da. Trzeba pojechać osobiście do biblioteki i wypisać stare, dobre rewersy. Trzeba przy tym nieźle wytężać wzrok, by spisać właściwe numerki książek, bo system pokazuje wszystkie sygnatury – i tych pożyczonych książek, i tych, które są w czytelni. Całe szczęście, że kodami „W” (Wypożyczone) i „Cz” (Czytelnia) jest to zaznaczone, bo inaczej cała praca na marne. Gdy się nam już to uda, możemy oddać pani bibliotekarce nasz pracowicie wypisany rewers. I tutaj zaskoczenie. Pani wklepie z powrotem numerki z karteczki do systemu, który jednocześnie po pierwsze pokaże jej, czy książka jest dostępna, a po drugie zarejestruje ją jako pożyczoną przez nas. Ot taki nasz mały polski absurd, który umila życie, bo skoro jest już komputerowy katalog, to czy nie mógłby on zrobić za nas tej całej, czarnej roboty? Tylko, po co?
Grzegorz Pacewicz
Fot. GP
Komentarze
Komputeryzacja moze byc blogoslawienstwem i przeklenstwem. Do niedawna zeby zarezerwowac mikroskop przemierzalem 10 m. korytarzem i na wiszacej na drzwiach pokoju mikroskopowego kartce wpisywalem swoje nazwisko w kratkach oznaczajcych odpowiednie godziny rezerwacji. Trwalo to wszystko 30 sekund. Niedawno, ktos wymyslil zeby rezerwowac mikroskop online. Probowalem to wlasnie przed godzina zrobic i zabralo mi ok. 15 minut – razem z chodzeniem do doktoranta, ktory robi to rutynowo, wiec ma wprawe. Nawet on sie pomylil i zamiast zarezerowac na 2 godziny wpisal 12, wiec trzeba bylo wszystko zaczynac od poczatku.
Moge teraz zarezerwowac sobie mikroskop bedac nawet w Los Angeles. Tylko, wlasnie jak pisze Grzesiek, po co? 😉
Świetna historia. 🙂
A ja mam na uczelni skomputeryzowaną bibliotekę i jak się nagle okazało dwa konta pocztowe, wydziałowe i uniwersyteckie. Pożyczyłem we wrześniu książkę z terminem zwrotu w styczniu i po miesiącu dostałem maila,że mam ją oddać za tydzień, bo ktoś inny jej potrzebuje. Tak jakbym ja nie potrzebował, szczególnie, że książek matematycznych nie czyta się w ciągu jednej nocy, tylko się z nimi walczy ;). Po czterech dniach dostałem przypomnienie (jak napisano „grzecznościowe”, podejrzewam, że wygenerowane przez komputer), że mam oddać książkę za trzy dni, jeśli nie chcę ponieść konsekwencji finansowych, albo zostać pozbawiony jakichś przywilejów bibliotecznych (nie wiem jakich, skoro muszę książkę oddać na trzy miesiące przed terminem). Za to hasło i adres tego konta pocztowego (jest to konto ogólnouniwersyteckie, choć biblioteka wydziałowa, więc powinni wysyłać na wydziałowe) dano mi z miesięcznym opóźnieniem, gdybym się przez przypadek nie dowiedział, nie miałbym nawet pojęcia, że to konto istnieje. Maile przeczytałem 3 dni po terminie oddania książki, więc teraz jestem ciekawy jakie straszne konsekwencje zostaną wobec mnie wyciągnięte…
hlmi:
Moze uduszenie gazem, jak niedawno proponowal Bobola. 😉
Spoko. U mnie jest złotówkę od książki za kazdy przytrzymany miesiąc 🙂
To nic strasznego. Są biblioteki, które za jeden dzień biorą od 50 groszy do nawet złotówki. Jeden mój znajomy właśnie niedawno zapłaciło ponad 100 za przetrzymanie książki.
„Absurd” to chyba za mocne slowo. Na tej zasadzie, kazda wizyta przybysza z USA w Europie oznacza ciagle obcowanie z „absurdem”. W rzeczywistosci, to o czym mowimy to istnienie nie w pelni sprawnych mechanizmow. Z drugiej strony, jak wiemy z ostatnich doniesien, nawet NASA ma nie-optymalne mechanizmy ( odpadaja im ciagle plytki ceramiczne z pojazdow kosmicznych a ostatnio kosmonautka sie upila i napadla na inna).
Ja tak panów czytam, słucham i z jednej strony podziwiam wytrwałość, a z drugiej jakże się cieszę, że jednak nie zostałem instytucjonalnym naukowcem…
komerski:
Staly polski dylemat (niestety ciagle aktualny) – robic to co sie lubi, czy robic pieniadze. Jesli wybierze sie to pierwsze i brak pieniedzy doskwiera tak, ze az boli, tzn. ze wybor byl jednak zly. Jesli wybierze sie to drugie i polubi sie to, tzn. ze wybor byl trafny. Znam takich i takich. Pierwsi sa zwykle przecietnymi naukowcami, drudzy, cale szczescie, ze nie zostali w nauce, bo byliby pewnie jeszcze gorszymi (trudno byc pewnym, bo jak do takiego doswiadczenia zrobic odpowiednia kontrole?). Jakos tak sie sklada, ze rzeczywiscie swietni naukowcy nie narzekaja za bardzo na brak kasy (choc powinni). Moze po prostu maja mniejsze wymagania, choc nie sadze.
jk: Ja nawet nie wiem, czy to tylko polska kwestia. I to nie chodzi tylko o alternatywę: zadowolenie z pracy vs pieniądze. W tym sensie, że – osobiście mówiąc – ja nie jestem niezadowolony (niespełniony) przez to, że nie zająłem się nauką.
Najważniejsze jednak jest to, co napisałeś na końcu, że ci dobrzy w swoim fachu nie narzekają. Więc może jednak nie jest tak źle. Przecież chyba tak właśnie jest w każdym zawodzie. Ale patrząc po swoich znajomych doktorów, doktorantów itd to mam wrażenie, że jednak to grupa, która zasługuje na więcej uwagi ze strony państwa, uniwersytetów itp instytucji – nawet nie pieniędzy (choć też), ale uwagi w sensie choćby zwykłych przepisów w zwykłych dotyczących ich sprawach. Tak jak ta opisana powyżej.
komerski:
Pelna zgoda 🙂
Odwieczny dylemat – mieć czy być. 😉
Niedokladnie o to m chodzilo, bo mysle, ze mozna i miec i byc i nie ma w tym zadnej sprzecznosci. Raczej chodzilo mi o to, ze dobrym naukowcom zwykle materialnie tez wiedzie sie lepiej niz miernym. W polskich warunkach to oczywicie efekt wyjazdow zagranicznych. W ‚normalnych’ robia szybciej kariere – wiec sila rzeczy zarabiaja wiecej – i moga wybrac takie instytucje, ktore zaplaca im lepiej. Poza tym robienie pieniedzy to tez bardzo frapujace zajecie i wcale nie dziwie sie tym, ktorzy to wlasnie wybieraja. Zarowno do robienia nauki jak i kasy trzeba miec talent. Najbardziej podziwiam takich, ktorzy maja talent i do nauki i do robenia forsy. Przyklad? Craig Venter.
Mi też nie o to chodzi, bo ja w tym również nie widzę sprzeczności. A i tych, co robią kasę podziwiam. Bardziej chodzi mi o to, że kiedy wybierałem karierę naukawą 10 lat temu nie robiłem tego z myślą o tym, by dobrze zarabiać, a nawet normalnie zarabiać, ale szedłem za swoją pasją licząc po cichu, że jakoś to będzie. I echa tego stanu rzeczy widziałem w Waszych komentarzach.
No tak wlasnie jest. Decyduje priorytet jaki sie sobie wyznacza.
No cóż, tak właśnie wygląda większość polskiej komputeryzacji. Niby wszystko OK, a jednak jak się bliżej przyjrzeć, to jakby w ogóle jej nie było…