Esse est percipi

berkeley.jpgCo się dzieje ze mną, kiedy mnie nikt nie widzi?

Esse est percipi, czyli istnieć to znaczy być postrzeganym. Taka maksyma przypisywana jest żyjącemu na przełomie wieku XVII i XVIII filozofowi irlandzkiemu, biskupowi kościoła anglikańskiego George’owi Berkeleyowi. Sama sentencja nie ma w sobie nic zaskakującego. Bez wątpienie coś w niej jest, ale wydaje się, że Berkeley świadomie wyciągnął z niej dość szokujące wnioski. Stawiają go one w gronie chyba najdziwniejszych filozofów, jacy pojawili się w toku jej dziejów.

Trzeba się zgodzić z Berkeleyem, że faktycznie jeżeli cokolwiek jest, to jest postrzegane. Teza ta należy do teorii poznania i znaczy tyle, że wszystkie obiekty istniejące w rzeczywistości mogą być jakoś zauważone. Są jakieś przejawy ich istnienia: od jedynie pośrednich (na przykład skutki ich oddziaływań) do bezpośrednich. Na przykład odkrycia pierwszych planet poza Układem Słonecznym (Kiedy druga Ziemia) opierały się na obserwacji zakłóceń w prędkości gwiazd, jakie wywoływały te planety, a nie na tym, że można je było bezpośrednio zauważyć. Jedynym sensownym wytłumaczeniem tych zakłóceń było przyjęcie założenia, że są one wywołane przez planety. Wszystkie obliczenia i dane potwierdzały to przypuszczenie, które dziś urasta do rangi pewnika, chociaż twardego dowodu w postaci zdjęcia planet spoza Układu Słonecznego nie ma do dziś. Są to obiekty zbyt małe w skali kosmicznej.

Z tezą Berkeleya łączy się jeszcze jedna uwaga. Istnienie czegoś rzeczywiście do pewnego stopnia uzależnione jest od tego, czy to coś jest postrzegane. Słów tych nie należy traktować dosłownie. Karl Raimund Popper zauważał, że hasło „Obserwuj!” bez określenia co i jak należy obserwować jest absurdalne. Chodzi o to, że poznawanie świata wsparte jest na przyjętych wprzód założeniach: co będziemy badać, jakimi metodami, co jest zasadniczym problemem, a nawet przed przystąpieniem do badań można już przyjmować wstępne hipotezy. Jest to naturalna kolej rzeczy. Takie założenia są jak sieci. Można dzięki nim coś wyłapać z rzeczywistości, ale bez nich byłoby to ogromnie utrudnione. W związku z tym powstaje wątpliwość: skoro obserwacje wsparte są na założeniach, to czy nie widzę w niej tylko tego, co chcę zobaczyć. Niepokój wzrasta, jeśli wiem, że nie ma tak zwanych gołych faktów. Ich percepcja zależy właśnie od wcześniej przyjętych założeń. Fakty są przesiąknięte hipotezami. Prowadzi to do błędnego koła, z którego trudno wyjść.

Dla przykładu ponad miesiąc temu w Gazecie Wyborczej ukazał się bardzo ciekawy wywiad z demografem, profesorem Markiem Okólskim. Rozmowa dotyczyła między innymi problemu przeludnienia. Jeszcze kilka lat temu groźba przeludnienia traktowana była jako najpoważniejszy problem, z jakim musi uporać się ludzkość. W prasie dość często porównywano przeludnienie z bombą atomową i sugerowano nadchodzącą katastrofę. Ale to nie demografowie straszyli taką wizją. Roztaczali ją publicyści, a wszystkie fakty na ziemi i w niebie zdawały się potwierdzać ich wizję. Przeludnienie w oczach demografów nie było problemem, ale takim było postrzegane przez opinię publiczną, ponieważ przekonywały ją o tym środowiska opiniotwórcze. Istnienie kwestii przeludnienia przenikało się z jego postrzeganiem.

To jest tylko przykład, który ma pokazać, że Berkeley ma częściowo rację: cokolwiek jest może być postrzegane. Wszystko byłoby dobrze, gdyby swojej tezy nie postanowił maksymalnie poszerzyć. Przeniósł ją z terenu teorii poznania, na teren metafizyki i orzekł, że cokolwiek istnieje, swoje istnienie zawdzięcza temu, że jest postrzegane. Myśl ta przesądza o dziwności jego poglądów. Znaczy to bowiem ni mniej, ni więcej tylko tyle, że na przykład zegarek, który leży przede mną istnieje, ponieważ go widzę. Zamykam oczy i oto cud: nie ma zegarka. Otwieram oczy i kolejny cud: zegarek na nowo jest przywrócony do istnienia.

Wygląda to wszystko bardzo dziwnie. Zdawał sobie sprawę z tego faktu biskup Berkeley. Bo co się dzieje ze mną, kiedy mnie nikt nie widzi? Trzeba by przyznać, że chyba mnie wtedy nie ma. I tu pojawia się myśl, o którą zapewne od początku jemu chodziło: rzeczy nie znikają, gdy nie są postrzegane, ponieważ cały czas jest ktoś, kto je obserwuje. Jest nim Bóg. Rozumowanie Berkeleya jest więc kolejną formą dowodu na istnienie Boga. Jest w nim ziarno racji, które sprawia, że teza Berkeley (być znaczy być postrzeganym) warta jest przypomnienia. Ale sam dowód jest tak pokrętny, że chyba nikt nie traktuje go serio.

Grzegorz Pacewicz