Esse est percipi
Co się dzieje ze mną, kiedy mnie nikt nie widzi?
Esse est percipi, czyli istnieć to znaczy być postrzeganym. Taka maksyma przypisywana jest żyjącemu na przełomie wieku XVII i XVIII filozofowi irlandzkiemu, biskupowi kościoła anglikańskiego George’owi Berkeleyowi. Sama sentencja nie ma w sobie nic zaskakującego. Bez wątpienie coś w niej jest, ale wydaje się, że Berkeley świadomie wyciągnął z niej dość szokujące wnioski. Stawiają go one w gronie chyba najdziwniejszych filozofów, jacy pojawili się w toku jej dziejów.
Trzeba się zgodzić z Berkeleyem, że faktycznie jeżeli cokolwiek jest, to jest postrzegane. Teza ta należy do teorii poznania i znaczy tyle, że wszystkie obiekty istniejące w rzeczywistości mogą być jakoś zauważone. Są jakieś przejawy ich istnienia: od jedynie pośrednich (na przykład skutki ich oddziaływań) do bezpośrednich. Na przykład odkrycia pierwszych planet poza Układem Słonecznym (Kiedy druga Ziemia) opierały się na obserwacji zakłóceń w prędkości gwiazd, jakie wywoływały te planety, a nie na tym, że można je było bezpośrednio zauważyć. Jedynym sensownym wytłumaczeniem tych zakłóceń było przyjęcie założenia, że są one wywołane przez planety. Wszystkie obliczenia i dane potwierdzały to przypuszczenie, które dziś urasta do rangi pewnika, chociaż twardego dowodu w postaci zdjęcia planet spoza Układu Słonecznego nie ma do dziś. Są to obiekty zbyt małe w skali kosmicznej.
Z tezą Berkeleya łączy się jeszcze jedna uwaga. Istnienie czegoś rzeczywiście do pewnego stopnia uzależnione jest od tego, czy to coś jest postrzegane. Słów tych nie należy traktować dosłownie. Karl Raimund Popper zauważał, że hasło „Obserwuj!” bez określenia co i jak należy obserwować jest absurdalne. Chodzi o to, że poznawanie świata wsparte jest na przyjętych wprzód założeniach: co będziemy badać, jakimi metodami, co jest zasadniczym problemem, a nawet przed przystąpieniem do badań można już przyjmować wstępne hipotezy. Jest to naturalna kolej rzeczy. Takie założenia są jak sieci. Można dzięki nim coś wyłapać z rzeczywistości, ale bez nich byłoby to ogromnie utrudnione. W związku z tym powstaje wątpliwość: skoro obserwacje wsparte są na założeniach, to czy nie widzę w niej tylko tego, co chcę zobaczyć. Niepokój wzrasta, jeśli wiem, że nie ma tak zwanych gołych faktów. Ich percepcja zależy właśnie od wcześniej przyjętych założeń. Fakty są przesiąknięte hipotezami. Prowadzi to do błędnego koła, z którego trudno wyjść.
Dla przykładu ponad miesiąc temu w Gazecie Wyborczej ukazał się bardzo ciekawy wywiad z demografem, profesorem Markiem Okólskim. Rozmowa dotyczyła między innymi problemu przeludnienia. Jeszcze kilka lat temu groźba przeludnienia traktowana była jako najpoważniejszy problem, z jakim musi uporać się ludzkość. W prasie dość często porównywano przeludnienie z bombą atomową i sugerowano nadchodzącą katastrofę. Ale to nie demografowie straszyli taką wizją. Roztaczali ją publicyści, a wszystkie fakty na ziemi i w niebie zdawały się potwierdzać ich wizję. Przeludnienie w oczach demografów nie było problemem, ale takim było postrzegane przez opinię publiczną, ponieważ przekonywały ją o tym środowiska opiniotwórcze. Istnienie kwestii przeludnienia przenikało się z jego postrzeganiem.
To jest tylko przykład, który ma pokazać, że Berkeley ma częściowo rację: cokolwiek jest może być postrzegane. Wszystko byłoby dobrze, gdyby swojej tezy nie postanowił maksymalnie poszerzyć. Przeniósł ją z terenu teorii poznania, na teren metafizyki i orzekł, że cokolwiek istnieje, swoje istnienie zawdzięcza temu, że jest postrzegane. Myśl ta przesądza o dziwności jego poglądów. Znaczy to bowiem ni mniej, ni więcej tylko tyle, że na przykład zegarek, który leży przede mną istnieje, ponieważ go widzę. Zamykam oczy i oto cud: nie ma zegarka. Otwieram oczy i kolejny cud: zegarek na nowo jest przywrócony do istnienia.
Wygląda to wszystko bardzo dziwnie. Zdawał sobie sprawę z tego faktu biskup Berkeley. Bo co się dzieje ze mną, kiedy mnie nikt nie widzi? Trzeba by przyznać, że chyba mnie wtedy nie ma. I tu pojawia się myśl, o którą zapewne od początku jemu chodziło: rzeczy nie znikają, gdy nie są postrzegane, ponieważ cały czas jest ktoś, kto je obserwuje. Jest nim Bóg. Rozumowanie Berkeleya jest więc kolejną formą dowodu na istnienie Boga. Jest w nim ziarno racji, które sprawia, że teza Berkeley (być znaczy być postrzeganym) warta jest przypomnienia. Ale sam dowód jest tak pokrętny, że chyba nikt nie traktuje go serio.
Grzegorz Pacewicz
Komentarze
„Znaczy to bowiem ni mniej, ni więcej tylko tyle, że na przykład zegarek, który leży przede mną istnieje, ponieważ go widzę. Zamykam oczy i oto cud: nie ma zegarka. Otwieram oczy i kolejny cud: zegarek na nowo jest przywrócony do istnienia.”
Pewnie walnę jakąś głupotę, bo laik ze mnie, ale czy nie na tym właśnie polegają (mniej-więcej) stany kwantowe?
grzesiek2:
Tez nie jestem specjalista, ale wydaje mi sie, ze nie. Zasada nieoznaczonosci Heisenberga mowi, ze nie mozna wyznaczyc jednoczesnie połozenia i pedu czastki. Nie mozna obiektywnie, a nie subiektywnie. To nie zalezy od naszych zdolnosci tylko od dualistycznej natury materii. Heisenberg wlasciwie zaprzecza filozofii Berkeleya. Przynajmniej w warstwie kwantowej, wiec na najnizszym poziomie jaki dzis mozemy badac.
Postrzeganie rzeczy przez Boga (co mialoby nadac jestestwo rzeczom) jest rownie obiektywne, gdy Bog istnieje jak i wtedy, gdy jest on wytworem naszej fantazji. W hipotezie Berkeleya Bog jest punktem odniesiania. A punktow odniesiania moze byc bardzo wiele niezaleznie od istnienia lub nie Boga. A wiec dla prawdziwosci tezy Berkeleya wystarczy istnienie chocby jednego punktu odniesienia, a nie Boga jako takiego. Jednym slowem Esse est percipi nie jest dowodem na istnienie Boga tylko na istnienie uniwersalnego punktu odniesienia, ktory jednak nie musi o niczym decydowac. Wystarczy, ze jest.
GP pisze: „opierały się na obserwacji zakłóceń w prędkości gwiazd, jakie wywoływały te planety, a nie na tym, że można je było bezpośrednio zauważyć. Jedynym (…) wytłumaczeniem tych zakłóceń było (…) że są one wywołane przez planety. Wszystkie obliczenia i dane potwierdzały to przypuszczenie, które dziś urasta do rangi pewnika”
No i ładnie – tylko, że to Berkeleya wcale nie podważa. Po prostu istnienie tych planet jest jeszcze niepotwierdzone – tak wg współczesnej nauki (która czeka na dowód) jak i wg Berkeleya (który czekałby na bezpośrednią obserwację)
„Bo co się dzieje ze mną, kiedy mnie nikt nie widzi?” – a takiego momentu to nie ma, chyba że we śnie. Na jawie zawsze czujemy siebie i doświadczamy w introspekcji własnych myśli. A wracając do snu, to nawet zgodne z powszechną intuicją, że jak śpimy to nas „nie ma”.
„Znaczy to bowiem ni mniej, ni więcej tylko tyle, że na przykład zegarek, który leży przede mną istnieje, ponieważ go widzę. ” – Tu też mam jedną uwagę Zegarek z przykładu nie istnienie PONIEWAŻ ktoś go widzi, tylko jego istnienie polega na byciu postrzeganym. Berkeley nie utrzymywał jak sądzę, że postrzeganie „uruchamia” jakieś niezależne od siebie istnienie. On po prostu podał definicję. Wobec czego zdanie „Zegarek istnieje” jest tożsame ze zdaniem „Zegarek jest postrzegany”.
@Komerski
Ja też nie uważam, że przykład z gwiazdami podważa Berkeleya. Wyraźnie piszę przecież: „Trzeba się zgodzić z Berkeleyem, że faktycznie jeżeli cokolwiek jest, to jest postrzegane.” i dalej jest przykład z gwiazd.
@Komerski i jk – odpowiem razem, bo wydaje mi się, że to co piszecie jest dość zbieżne:
W tezie Berkeleya jest dużo racji, jeśli trzymać się jedynie gruntu teoriopoznawczego: to, co jest, jest lub może być jakoś postrzegane. Ale czy od faktu postrzegania zależy istnienie rzeczy? Z pewnością nie. A taki metafizyczny wniosek wyciąga Berkeley, przechodząc z terenu teorii poznania na teren metafizyki. W tym miejscu się z nim nie zgadzam.
Moim zdaniem to w znacznej mierze tylko metafizykowanie 🙂 Nie da się udowodnić, że istnieją rzeczy, których nie mozna posrzegać, jak i nie sposób udowodnić, że takie rzeczy nie istnieją. I w zasadzie nie sposób też udowodnić, że to, co postrzegamy, istnieje inaczej, niz tylko jako postrzeżenie właśnie, a więc że istnieje poza naszą wyobraźnią, że jest bytem obiektywnym, a ne tylko myslowym konstruktem. Jak się ktos uprze, to wszystko da sie sprowadzić do Boga albo do… solipsyzmu.
GP
Oczywiscie zgadzamy sie. Ja tez bradzo lubie Berkeleya nawet jesli do konca nie mozna sie z nim zgodzic. Po prostu stawia fajne pytania.
@grzesie2k:
Trafiłeś bardzo blisko. W mechanice kwantowej cząstki są opisywane funkcją falową, która zawiera informację o prawdopodobieństwie znalezienia cząstki w danym stanie. Żeby sprawdzić stan cząstki to trzeba wykonać pomiar czyli „spojrzeć na zegarek”. Zasada nieoznaczoności nie ma tu nic do rzeczy, gdyż mówi ona tylko, że naraz nie możemy dokładnie zmierzyć pewnych wielkości.
Żeby dokładnie wyznaczyć stan cząstki trzeba więc wybrać takie wielkości, których nie obowiązuje zasada Heisenberga. Na koniec dodam, że ten „Berkeleizm” mechaniki kwantowej strasznie denerwował Einstaina, który złośliwie pytał Bohra czy jeżeli mysz nie patrzy na księżyc to czy wynika stąd, że księżyc nie istnieje.
GP
Jeśli nie widzisz zegarka to nie masz żadnego dowodu na jego istnienie,
bo przecież dotyk czy słuch to też obserwacja. I nie ma co mówić o cudzie znikania i pojawiania się zegarka. A np. co z gwiazdą, którą widzimy a jej już od dawna nie ma albo na odwrót, która jest a my jej jeszcze nie widzimy??
@Emeryt: ale czym innym jest doświadczać rzeczy, a czym innym samo istnienie tej rzeczy. Tak jak z gwiazdami – doświadczamy tych, których teraz już nie ma.
Wiekszosc dyskutantow chce udowodnic GP, ze Berkeley nie ma racji. Tak jakby GP nam nie zapowiedzial, iz sam uwaza, ze Berkeley tej racji wg. niego nie ma. 🙂
A mnie to „istnieć, znaczy byc postrzeganym” przypomniało Quine’a: istnieć – stanowić wartość zmiennej wiązanej. 😀
GP godz 9.19
Widzę na niebie dwie gwiazdy:jedna istnieje,druga już nie a trzeciej nie
widzę mimo, że już powstała. I jak odróżnić moje widzenie od twojego
doświadczania.? Czyli to doświadczanie to nie potwierdzenie istnienia.
Jeśli możemy doświadczać rzeczy, które nie istnieją to co z przekonaniem o istnieniu czegokolwiek, lub jak zdefiniować słowo :
doświadczać,które używasz ? Bo można doświadczać w laboratorium ale
można też doświadczyć np. przykrości czy bólu.
Pozdrawiam i dzięki za wywołanie ciekawego tematu.
Przypadek Berkeleya jest pouczający. Pisał on, ‚Czymże są wyżej wymienione przedmioty (domy, góry, rzeki, słowem wszystkie przedmioty zmysłowe – przyp. m.), jesli nie rzeczami, które postrzegamy przez zmysły? A czyż postrzegamy cos innego oprócz własnych swych idei czy wrażeń zmysłowych? Czyż nie jest więc jawną sprzecznością, żeby którekolwiek z nich lub dowolne ich połączenie miało istnieć niepostrzeżenie?’ (Traktat o zasadach poznania).
Jak widać, Berkeley sądził, że tak naprawdę postrzega tylko wrażenia zmysłowe. Zauważmy jednak, że wrażenia zmysłowe to nic innego jak postrzeżenia właśnie. Zatem Berkeley sądził, że postrzega tylko postrzeżenia, które jednak z założenia dotyczą… tylko innych postrzeżeń. Innymi słowy: nie postrzegamy nic, bo nie można postrzec nic oprócz samych postrzeżeń; postrzeżenia w istocie są bezprzedmiotowe, nie istnieje nic, oprócz postrzeżeń postrzeżeń postrzeżeń… Berkeley najwyraźniej bredził, popadł w błędne koło (w definiowaniu istnienia przez postrzeżenie).
Wygląda to na tandetną sofistyczną sztuczkę, ale nie jest. Berkeley rzeczywiście tak myślał. Jak mogło do tego dojść? Na pewno uchwycił coś ważnego, to, że istnienie jest cechą empiryczną. A to znaczy, że istnienie ujawnia się bezpośrednio wyłącznie w spostrzeżeniach i niepodobna go sobie wyobrazić. W ten sposób istnienie i postrzeganie zlało mu się jedno. I to był jego błąd. Ale zagadka istnienia pozostaje ;)…
@emeryt
Doświadczać to tyle dla mnie co postrzegać, by użyć słowa Berkeleya. Być przedmiotem postrzeżenia przez jakiś zmysł. Postrzegać można tylko to, co istnieje, albo postrzegamy wszystko jako istniejące. Nie można postrzegać nieistniejącego, by sparafrazować Parmenidesa. Co więc z gwiazdą, którą widzę, a wiem że nie istnieje? Postrzegam ją dlatego że istniała i jako istniejącą. To, że ona nie istnieje nie jest zawarte w postrzeganiu – to dodatek, który płynie z mojej wiedzy o życiu i budowie gwiazd.
@m.
To jest to właśnie. Taka filozoficzna schizofrenia!
Nie było mnie chwilkę, ale chyba nadal o tym samym mówimy:)
W odpowiedzi emerytowi GP pisze: „To, że ona nie istnieje nie jest zawarte w postrzeganiu” No, ale właśnie chodzi o to, że wg Berkeleya jest. Można się z tym zgadzać lub nie, ale dyskutować z tym nie za bardzo można. Ładnie m. to napisał krok wyżej. Ja może tylko nie napisałbym, że bredził, bo niewielu filozofów w dziejach postawiło równie trudną do falsyfikacji tezę.
Jak to jest zawarte w postrzeganiu zdaniem Berkeleya? Pisał on przecież wyraźnie esse est percipi – gdzie tu jest mowa o nieistnieniu albo jakakolwiek negacja?
Solipsyzm w modzie. Wszystko przez telewizję, internet i narkotyki.
GP: Rzeczywiście negacji nie ma – Berkeley mówi istnieć, znaczy być postrzeganym i nic innego. Ale to oznacza zarazem, że jeżeli jakiejś gwiazdy nikt nie postrzega, to ona nie istnieje.
GP, widząc gwiazdę nie możesz wiedzieć, że nie istnieje. Informacja też rozchodzi się maksymalnie z prędkością światła (choć zdają się być potencjalne wyjątki 😉 ). „Teraz” jest też pojęciem względnym o czym wiemy również doświadczalnie od czasu Einsteina.
@komerski – no właśnie nie. Teza Berkeleya ma charakter teoriopoznawczy, a nie onotlogiczny – istnienie rzeczy nie zależy od tego, czy ktoś ją postrzega.
@slaski – owszem, mogę przypuszczać, że dana gwiazda nie istnieje, a stopień tego przypuszczenia może być bardzo wysoki. Wystarczy wiedza o budowie gwiazd i o tym, jak ona jest daleko ode mnie. Faktem jest, że tutaj napotykamy na wszystkie problemy związane z „teraz”.
GP: Obawiam się, że nie masz racji. Ciąg myślenia Berkeleya wyglądał mniej więcej tak: [założenia epistemologiczne] Jedyną drogę poznania oferują nam zmysły -> zmysłom dostępne są tylko wrażenia takie jak: barwy, zapachy, kształty itd. -> tym, co znamy nie są więc żadne „byty”, „substancje” czy „przedmioty fizyczne” tylko wiązki wrażeń odciskające się w naszych duszach -> [tu pojawia się wniosek ontologiczny] istnienie nie należy do żadnej z kategorii wrażeń zmysłowych (nie można do go zobaczyć, dotknąć ani powąchać) więc de facto równa się ono „byciu postrzeganym”, gdyż w ten właśnie sposób jawi się nam wszystko, co w ogóle jesteśmy w stanie poznać.
Co więcej Berkeley był tu niekonsekwentny – pisał bowiem o duszach, jako o niezależnych od wiązek wrażeń podmiotach, w których dane zmysłowe się „odciskają” i ten błąd wykazał mu Hume, wskazując na to, że żadnej „duszy” też nie postrzegamy. Obserwujemy tylko następujące po sobie stany psychiczne.
„I tu pojawia się myśl, o którą zapewne od początku jemu chodziło: rzeczy nie znikają, gdy nie są postrzegane, ponieważ cały czas jest ktoś, kto je obserwuje. Jest nim Bóg. ”
Nie bardzo rozumiem ta czesc wywodu. Przeciez Bog nie moze byc postrzegany (jest niepoznawalny). A wiec wedlug „esse est percipi” — Bog nie istnieje. Tak wiec Berkeley przeprowadza dowod na nie-istnienie Boga.
@ dzejsek: Słusznie, że nie rozumiesz – to jest niespójne z całą resztą, ale Berkeley był biskupem i niezręcznie mu było narażać się hierarchii, poza tym być może sam czuł zawrót głowy na myśl o tym, że wszystko znika, kiedy zamykamy oczy.
komerski 18.02
Przecież chyba nie chodzi dosłownie o znikanie czyli jakąś dematerializację ??? Kiedy nie postrzegamy czegoś to tylko w żaden sposób nie możemy stwierdzić, że TO istnieje . I chyba tylko tyle. Ale jako humanistyczny laik przyjmę z pokorą każdą połajankę.
@emeryt: Nie… znika zupełnie i dosłownie. Tak ja Luke Skywalker znika kiedy wyłącza się DVD z Gwiezdnymi Wojnami. GP o tym nie pisał, ale Berkeley odrzucał istnienie materii. Wszystko, to tylko wrażenia pojawiające się w naszym umyśle. Świat istnieje wyłącznie w naszych umysłach albo wcale. Więc nie chodzi o dematerializację, ale jedynie dlatego, że wg Biskupa żadnej materii nie ma i nigdy nie było.
Jezeli dobrze rozumiem to dla Berkeley’a jedyne co istnieje to Bog. A wiec Bog jest jedyna materia.
Ta teoria mialaby wiekszy sens gdyby zalozyc ze Bog jest idea. Tak wiec nie ma wogole materii i istnieja tylko wrazenia, wsrod nich idea Boga. Tylko do czego taka teoria by doprowadzila?
@Komerski
Ale przecież istnienie i bycie postrzeganym to są różne rzeczy. I tylko do tego zmierzam.
@Dzejsek
Bóg jest poznawalny. Ale jest On też inną kategorią ontologiczną i nie chciałbym tu wchodzić w te kwestie. Po prostu mam bardzo silne wrażenie, że bardzo ciekawy sposób myślenia Berkeleya w pewnym momencie zmierza do z góry przyjętego celu – uzasadnić istnienie Boga. I w tym momencie wychodzą straszne luki w jego sposobie myślenia.
Acha – Berkeley negował istnienie materii. Istnieją tylko niematerialne wiązki wrażeń.
@emeryt
Jest dokładnie tak jak piszesz. Niestety Berkeleyowi to nie wystarczało i to jest źródłem problemów z jego tezą, co chciałem wykazać w tym wpisie.
Berkeley miał dobrą intuicję, ale zatrzymał się nie w porę. Esse est percipi rozumie on następująco: istnieć to znaczy być postrzeganym. Ale postrzeganym przez (szeroko rozumiany) umysł (psyche) – ów filtr szczególny, wyrosły na podłożu biologiczno-kulturowym, z którym człowiek Zachodu na ogół się utożsamia. Ale przecież można pójść dalej, a właściwie nawet nie tyle można, co trzeba. Inaczej dyskusja zejdzie na drogę jałowych, niezwiązanych z rzeczywistością, werbalno-książkowych roztrząsań, konkluzją zaś zawsze będzie płytki solipsyzm. Esse est percipi winno się tedy tłumaczyć: istnieć, znaczy być postrzeganym, ale nie przez umysł, lecz przez świadomość (samotożsamość bez określników, cech, które ciału i umysłowi przypisujemy). Świadomość jest istnieniem pełnym, realnym, choć dla umysłu i sieci emocjonalno-konceptualnej przez niego zarzucanej nieuchwytnym. Wszystko zjawia się w świadomości. Bez niej nie ma istnienia, gdyż to ona jest istnieniem. I tylko ona naprawdę jest. Dlatego ontologia (czy też metafizyka bez domieszek mitologii) winna o świadomości traktować, choć, dopowiedzmy od razu, jej aktywność z góry skazana będzie na porażkę, ale wbrew pozorom nie będzie bezwartościowa, a przy sprzyjających wiatrach może nawet przynieść korzyści. Epistemologia natomiast w świecie czystej świadomości (= istnie-nia) nie ma czego szukać. Jej przedmiotem jest królestwo umysłu, mierzalna przestrzeń i aktywność zmiennej psyche.
@ GP: No tak – ale w tym punkcie różnicie się z Berkeleyem 🙂
@ anatta – Piszesz – wszystko zjawia się w świadomości – ok, ale skąd się tam bierze? Przez zmysły właśnie. Bez zmysłów ta twoja samotożsama świadomość (kojarzy mi się to z jakimś fichteańskim Ja transcendentalnym) byłaby pusta, czy jak to ładnie ujął Hegel: „w nocyabsolutu wszystkie krowy są czarne”.
Wszystko zjawia się w świadomości. Skoro zaś wszystko, to i zmysły. Te ostatnie są zresztą ściśle powiązane z umysłem, bez którego funkcjonować samodzielnie nie są w stanie. Co do samoświadomości – ona faktycznie jest pusta. Jeśli rzeczywistość sensu largo („zewnętrzna” i „wewnętrzna” łącznie) jest „czymś”, to świadomość jest „niczym”. Ja jestem ja (nie chodzi o ego-umysł, lecz o najpierwotniejsze poczucie istnienia, bezwysiłkowe, spontaniczne, „nie z tego świata”). Kropka. Tutaj wiedza werbalna się kończy. Świat we mnie się zjawia, we mnie jako istnieniu-świadomości, ot tak, po prostu. Umysł chce wiedzieć, jak to jest możliwe. Szuka argumentów, jakiegoś punktu oparcia, potwierdzenia. Zazwyczaj jednak wikła się w gołosłowie i czczą abstrakcję (bo czyż inną drogę obrać może?). Myśl (umysł) trzeba przekroczyć. Nie ma innej rady. I przejść przez bramę „jestem”. Nago. Samemu. Zostawiając za sobą bajania Fichtego, Hegla i innych pań i panów z przeszłości i doby współczesnej. Nie wyłączając, rzecz jasna, gadaniny własnej psyche, która w życiu codziennym karty rozdaje, oszukując przy tym niemiłosiernie.
@ anatta: to ja jednak pozdrawiam i podziękuję. Zeny, buddyzmy i hinduizmy to trochę dla mojego ograniczonego zachodnimi kategoriami umysłu stopień za wysoko 🙂
Rzecz w tym, że to nie żadne ?buddyzmy i hinduizmy?. Widać to tym wyraźniej, im głębiej w siebie ?wchodzisz?, odstawiając przyjęte niegdyś dogmatyczne założenia, ?pewniki? i formułkowe (naukowe, religijne, filozoficzne etc.) prawdy, pozwalające nam zachować relatywną równowagę, gdy próbujemy tłumaczyć istnienie nasze i zjawianie się świata, ale rzadko kiedy przybliżające do pozawerbalnej odpowiedzi na nurtujące umysł pytania. Owszem, istnieją pewne zbieżności między tym, co piszę a wspomnianymi buddyjsko-hinduistycznymi drogami (odpowiedzialny w dużej mierze jest tutaj zapewne taki a nie inny język przekazu), nie można jednak tracić z oczu podstawowej kwestii: to wszystko, co może nam ktoś inny powiedzieć czy zaoferować, a co nie staje się naszym doświadczeniem, czego nie sprawdzimy na własnej skórze, nie strawimy w żołądku swojego jestestwa, będzie funta kłaków warte. Zauważ nadto, że świat (czyli wszystko, co nie jest mną) dany jest nam pośrednio, tylko siebie można ?mieć? bezpośrednio – nie musi mnie o tym nikt przekonywać, nie potrzebuję szukać potwierdzenia tego faktu poza sobą samym. Jestem – nie mam wątpliwości, sam sobie jestem dowodem, niepodważalnym i całkowitym. Zawsze znajduję się o krok przed światem – i to się nigdy nie zmieni. Pozdrawiam
Rzecz w tym, że to nie żadne ?buddyzmy i hinduizmy?. Widać to tym wyraźniej, im głębiej w siebie ?wchodzisz?, odstawiając przyjęte niegdyś dogmatyczne założenia, ?pewniki? i formułkowe (naukowe, religijne, filozoficzne etc.) prawdy, pozwalające nam zachować relatywną równowagę, gdy próbujemy tłumaczyć istnienie nasze i zjawianie się świata, ale rzadko kiedy przybliżające do pozawerbalnej odpowiedzi na nurtujące umysł pytania. Owszem, istnieją pewne zbieżności między tym, co piszę a wspomnianymi buddyjsko-hinduistycznymi drogami (odpowiedzialny w dużej mierze jest tutaj zapewne taki a nie inny język przekazu), nie można jednak tracić z oczu podstawowej kwestii: to wszystko, co może nam ktoś inny powiedzieć czy zaoferować, a co nie staje się naszym doświadczeniem, czego nie sprawdzimy na własnej skórze, nie strawimy w żołądku swojego jestestwa, będzie funta kłaków warte. Zauważ nadto, że świat (czyli wszystko, co nie jest mną) dany jest nam pośrednio, tylko siebie można ?mieć? bezpośrednio – nie musi mnie o tym nikt przekonywać, nie potrzebuję szukać potwierdzenia tego faktu poza sobą samym. Jestem – nie mam wątpliwości, sam sobie jestem dowodem, niepodważalnym i całkowitym. Zawsze znajduję się o krok przed światem – i to się nigdy nie zmieni. Pozdrawiam
Jeżeli świat dany jest pośrednio, a jaźn bezpośrednio, to powracamy do dylematu filozoficznej schizofreni – postrzegam swoje postrzeganie świata. Świat jest – nawet kwestionowanie jego istnienia już go zakłada.
„Jeżeli świat dany jest pośrednio, a jaźń bezpośrednio?” Jakie jeżeli? Przecież to jedna z tych rzeczy, co do której wątpliwości żadnych być nie może. Najpierw jesteś, a potem dopiero ? w tobie, w twym istnieniu prostym acz głębokim ? pojawia się świat. Organizm psychofizyczny przynależy do świata, jest jego częścią, wszelako świat, a zatem także umysł wraz z ciałem, w świadomości, w poczuciu ?jestem?, codziennie się zjawia. We śnie z marzeniami zgłębiasz krainę umysłu. Głęboki sen ? i świat, i umysł ?chwilowo? unicestwia. Jednak po przebudzeniu z nicości tego drugiego rodzaju snu, świat i umysł stwarzane są niejako od nowa. Najpierw pojawia się ?ja?, cała reszta przychodzi potem. Właśnie krok za tobą. Nie ma tu mowy o kwestionowaniu świata, nie potrzeba też rozprawiać o jego statusie. Ważne jest tylko jedno: odpowiedź na pytanie, co było (jest) pierwsze. Ja już wypowiedziałem swoje zdanie. Teraz chyba nie na mnie kolej.
No to ja jestem prostym realistą. Co było, jak mnie nie było? Co będzie, jak mnie nie będzie? Świat. I ostatnio dochodzę do wniosku, że zmysły są częścią jaźni. Mówiąc skrótowo wydaje mi się, że całe mówienie, że coś poznajemy dzięki zmysłom bierze się z mitu, że poznanie jest procesem wiernego odbijania świata; że umysł to lustro, które ma odbić rzeczywistość. Tak jakby Kant nie obalił tego mitu. Podmiot poznania jest warunkiem przedmiotu poznania. Ale tylko w sensie epistemologicznym, a nie ontologicznym.
?Był świat, nie było mnie. Nie będzie mnie, będzie świat? ? to tylko założenia. Tak, założenia. A może jedynie, jeśli o przeszłość chodzi, nie pamiętasz tego, co było przed pojawieniem się w twojej świadomości świata, a tym samym ciała i umysłu? Czym jest realizm? Jak idealizm pojmować? Podmiot jest warunkiem przedmiotu ? w każdym możliwym sensie, a zatem i w ontologicznym, nie tylko poznawczym. Podmiot (samotożsama jaźń, ja jestem ja, nie zaś ja jestem tym, taki, taka) ro-zumiany nie jako umysł, lecz jako goła świadomość.
Podmiot jest warunkiem przedmiotu tylko w sensie epistemologicznym a nie ontologicznym.
Nie sądzę, że istnienie świata przed pojawieniem się mojej świadomości jest założeniem. To fakt. Mówiły mi o tym inne istoty samoświadome. 🙂
Co miałoby wynikać z twierdzenia, że ja jestem ja? Czy dzięki temu wiem, jak trafić do lodówki i zrobić dobry obiad? Żadna inna sensowna wiedza, a w szczególności wiedza, która mówiłaby coś o świecie z tego twierdzenia nie wynika. I jeszcze jeden kamyczek – nie ma gołej świadomości. Świadomość jest zawsze świadomością czegoś, myśl jest zawsze myślą o czymś – to już odkrył Husserl.
Gola swiadomosc? To uboga siostra podswiadomosci, a moze raczej dziurka od klucza do podswiadomosci. Tam dopiero hulaja wichry…
cytat z dyskusji „Wszystko, to tylko wrażenia pojawiające się w naszym umyśle. Świat istnieje wyłącznie w naszych umysłach albo wcale. Więc nie chodzi o dematerializację, ale jedynie dlatego, że wg Biskupa żadnej materii nie ma i nigdy nie było. ”
i coś w tym głębokiego jest. W tym temacie polecam film ” What The Bleep Do We Know” do obejrzenia po angielsku na google video. Jest tam przykład z piłką do koszykówki na boisku. Mało tego ,że koszykówka to gra w któej rządzą wymyślone reguły i każdy się im podporządkowuje ( nikt nie śmie ich zanegować ) to jeszcze piłka istnieje w określonej przestrzeni tylko dlatego ,ze została „dostrzeżona” przez umysł koszykarza. Dla koszykarza odwróconego plecami do piłki isntieje ona w każdym możliwym położeniu . Fizyka kwantowa idzie nawet dalej – elektron istnieje w JAKIMŚ POŁOŻENIU , ale tylko wtedy , gdy jest obserwowany , innymi słowy OBSERWATOR postrzega elektron. Co jednak znajduje się w pustce pomiędzy atomem, a elektronem ? Dlatego Einstein nabijał się z Bohra ( jak ktoś wcześniej zauważył ). Elektron istnieje w nieskończenie wielu pozycjach wobec atomu dlatego nauka kwantowa operuje pojęciem POLA na którym istnieje prawdopodobieństwo znalezienia elektronu. Przypomina to pojęcie POLA GRAWITACYJNEGO, które to pojęcie stworzono , by opisać działanie sił grawitacji , których nie da się wektorowo namierzyć, bo inaczej można by grawitację odwrócić.
W takim polu elektron nie istnieje jako cząstka z masą i energią, a jedynie jako INFORMACJA o sobie samym. Skądinąd udowodniono experymentalnie,że może on istnieć w dwóch miejscach jednocześnie- zachowywać się raz jak cząstka, a raz jak fala. Skoro to Obserwator „umiejscawia” w przestrzeni elektron, a elektron , atomy to podstawowe „budulce ” materii , to oznacza, ze cała materia istnieje dzięki obserwatorowi. Co więcej, skoro sam elektron istnieje jako informacja , to znaczy ,że prawdziwa natura materii ma więcej wspólnego z naturą myśli niż z masą. Ten , kto znajdzie klucz sprzęgający myśl z materią, ten znajdzie kamień filozoficzny i posiądzie nieśmiertelność.
Podmiot warunkuje rzeczywistość, czyli przedmioty. Najpierw istnienie, potem poznawanie. We mnie, jako podmiocie (świadomości), wszystko jest (jakkolwiek ostro to zabrzmi) przedmiotem. Zjawia się jako rzecz dana w doświadczeniu, jako nie-ja. Dotyczy to także innych podmiotów, ?dostępnych? mi dzięki swej zróżnicowanej psychofizycznej aktywności. Ich centra są dla mnie hipotetyczne. Nie ?dotknę? ?ja?, które nie jest moje, drugiego ?ja?. O wszystkim, co nie jest mną, rzec mogę jedynie: to nie ja. Tylko o sobie mogę powiedzieć ?ja?. I w tym sensie ?ja jestem ja?. Nie jestem tym czy tamtym, jestem sobą – świadomością samą, gołą właśnie (świadomość ta, dodam, nie ma nic wspólnego z podświadomością, nie jest też niczyją siostrą, a już z pewnością nie ubogą). Jakże więc jakakolwiek wiedza o świecie może z tego płynąć? Husserlowska świadomość intencjonalna to taka świadomość, która istnieje w relacji do czegoś, jest na coś nakierowana, czymś zabarwiona. Jest świadomością czegoś, nie może bez nie-ja istnieć. Nie o taką świadomość bynajmniej mi chodzi. Husserl nie wyszedł poza umysł. Świadomość umysłowa ma to do siebie, że bez świata (zewnętrznego bądź wewnętrznego) nie jest w stanie funkcjonować. Ale świadomość czysta, tożsamościowa (ja jestem ja), wolna jest od tego, co nie jest nią. Na koniec o (rzekomej) pierwotności świata względem świadomości. Czytam: ?Mówiły mi o tym inne istoty samoświadome?. Cóż, skoro mówiły? Niechaj autor tego zdania – w świetle tego, co dotąd powiedziano – sam się z nim zmierzy i odpowie sobie na pytanie, czy jest ono zasadne i wiarygodne, czy tylko takim się być wydaje.
Co do ostatniego fragmentu: zasadne i wiarygodne. Inaczej jesteśmy w pułapce solipsyzmu.
A może to nie jest pułapka? Może tyko świadomość naprawdę istnieje – świadomość niezrożnicowana, zawsze moja, mną będąca? Jest to stanowisko nieco inne niż solipsyzm klasyczny: istnieję tylko ja (= umysł [+ciało]), bliższe prawdy, pełniejsze.
Moim zdaniem jest to pułapka. Jest kilka argumentów dość powszechnie znanych. Dlaczego skoro jestem tylko ja, nie mogę tego swiata inaczej urządzić skoro ponoć jest moim wytworem, czyli czemu muszę jeść i zarabiać pieniadze. Co z czasowością ludzi? Jak wytłumaczyć fenomen języka? I tak dalej, i tak dalej. Poza tym to rozwiązanie mimo wszystko odrywa ciało od ja. Ja = umysł + ciało jest tutaj trochę sztuczne, bo z „ja jestem, ja myślę” nie wynika żadna cielesność. A człowiek nie tyle ma ciało, co wręcz jest ciałem.
Cały czas utożsamiasz ”siebie” z konglomeratem umysłu i ciała. Mówisz „ja”, myślisz: „Jestem bytem psychofizycznym” (bo przecież nie tylko psychicznym). Psyche jest także swoistym ciałem – myślenie, wtórne z natury, ma zawsze jakieś podłoże. Ale moje słowa traktują o czymś innym. Zadajesz pytania, które dotyczą poszerzonej fizys, nie odnoszą się jednak do świadomości głębokiej, „ja” pierwotnego, poczucia „jestem”. Zapytaj lepiej, kim jesteś – ale nie jako człowiek. „Jestem” jest zawsze pierwsze. Jest też ostatnie. Jest drogą i celem. Nie zadowalaj się treściami naskórkowymi i nie licz, że ktoś inny za ciebie odkryje twoją prawdę.
Nie lubię pouczeń, ale interesują mnie argumenty, a zdaje mi się, że od nich uciekasz. Sądzę, że podobnie jak Berkeley mylisz porządek poznawczy z porządkiem ontologicznym.
Bodajże John Searle postulował niedawno pojęcie ‚istnienia subiektywnego’, które miałoby przysługiwać świadomości właśnie. I tylko jej. W tym sensie tylko świadomość ‚naprawdę’ istnieje. Nie znaczy to, oczywiście, że poza tym nic nie ma. Sam Searle jest zresztą poznawczym i ontologicznym realistą. A kim jest anatta? Najpewniej Buddystą-therawadinem. Filozofują oni na ‚staroindyjski’ sposób, stąd może trudności w komunikacji 😉
Chyba masz rację, na co wskazuje nick komentatora/ki.
Pozory mylą. Nie jestem buddystą ani też wyznawcą żadnej innej religii czy orędownikiem jakiejś określonej filozofii. Po prostu jestem. Co do pouczeń, to nie czuję się władny, by to robić. Jeżeli moje słowa tak zostały odebrane – mea culpa. Od argumentów nie uciekam, stwierdzam jedynie, że są rzeczy, które słowom umykają – ich krynicą jest poczucie „jestem”. Staram się, by to, co piszę nie było czczą gadaniną, teoretycznym wyłącznie gawędziarstwem, ale by wynikało ze mnie, z istnienia jak najbardziej oczyszczonego z pozoru i zmyślenia. Opisuję siebie, swój świat głęboki, stąd taki a nie inny sposób wyrażania się i trudności komunikacyjne. Porządek poznawczy przeplata się z ontologicznym, jednak nie ma mowy o pomieszaniu, o pomyłce, która uniemożliwia ich odróżnienie. Najpierw jestem ja, potem dopiero jest świat i jego poznawanie – nie na odwrót. Żaden dowód nie jest mi potrzebny. Jest to kwestia smakowania, a nie werbalnych przepychanek. Pozdrawiam
Po prostu jesteś, ja po prostu jestem…. A reszta jest niepotrzebna. Żadne słowo, poza słowem…
„Może tyko świadomość naprawdę istnieje – świadomość niezrożnicowana, zawsze moja, mną będąca? ”
Uwaga, ja znam odpowiedz: moze.
A teraz troche Freuda-Wiedenczyka (nowy wpis na blogu): Może tyko podświadomość naprawdę istnieje – podświadomość niezrożnicowana, zawsze moja, mną będąca?
I tu znam odpowiedz.
„Jestem” jedno jest. Gdy wgłębić się w to stwierdzenie, nie sposób powiedzieć (że zacytuję): „Po prostu jesteś, ja po prostu jestem”. Ale trop jest, wedle mego rozeznania, dobry. Podświadomość (ściśle związana z umysłowością), jak sama nazwa wskazuje, nie przekroczyła progu świadomości. Nie dorosła, by tak rzec, by mną – świadomością – być. Ja jestem. Istnieję – niezróżnicowany sam w sobie (vide: proste poczucie „je-stem”). Poza tym podświadomość to podprogowa wielość, zróżnicowanie, fermentacja. Coś swoiście uśpionego, w przeciwieństwie do czuwającej świadomości. ”Może” rozpuszcza się w ”morzu” pewności wynikającej nie z przyjętych założeń, lecz z istnienia, które – i tu wyrażę się nieco para-doksalnie – ani bytem, ani niebytem nie jest.
Myślę, że problem ze zrozumieniem tego, co chcesz przekazać wynika z niewłaściwego używania słów. Rozumowanie, które przedstawiasz trochę nie trzyma się kupy. Na przykład z „ja jestem” nie wynika, że „ty jesteś”. Podobnie z ja jestem nie wynika, to czym jestem. Chyba, że punktem wyjścia będzie ja myślę, ja jestem – wtedy dojdziemy, że jestem istotą samoświadomą. Ale znów – gdzie ciało? Gdzie niezróżnicowana świadomość? Itd. Myślę, że gdybyś swoje doświadczenie ubrał w inne słowa, mogłoby być ono czytelniejsze. Ja osobiście bym jeszcze odesłał do Wilbera, ponieważ myślę, że podobne zagadnienia, które przedstawiasz, rozwiązuje ono o wiele lepiej.
A może ów problem wynika nie tyle z niewłaściwego używania słów, co raczej z niewłaściwego ich przez Ciebie odczytywania? Dla mnie słowa są jedynie przekaźnikiem sensów, te z kolei starają się – nie łudźmy się, zawsze nieadekwatnie – oddać coś jeszcze bardziej podstawowego, co prześwituje przez poczucie ?jestem?, a co oparte jest na doświadczeniu (podmiot dotyka subtelnego przedmiotu, jedno doznaje drugiego) i na czymś innym jeszcze (podmiot spoczywa w sobie – ja jestem ja). Z ?ja jestem? wynika tylko jedno istnienie – moje. Tylko ja sobie jestem dany bezpośrednio, wszystko inne – świat wraz z ciałami i umysłami (?ty jesteś?) – smakuję pośrednio jedynie. W swej głębi nie jestem ?czymś?. ?Coś? (rzeczywistość) zjawia się samo, spontanicznie, bez mojej ingerencji – i jest zawsze na drugim miejscu. Zapewne inne słownictwo mogłoby nieco rozjaśnić to, co staram się przekazać, ale może jest i tak – rozważ to – że gdyby pewne doznania pojawiły się w Tobie, nie musiałbym wcale używać innego języka – i teraz wiedziałbyś o co mi chodzi. Zrozumiałbyś, że to raczej nie w moich słowach pomieszane zostały różne porządki. To nie sprawa poglądu, lecz wglądu. Co do Wilbera, rzeczywiście jest szalenie inspirujący, ale na tym jego rola się dla mnie kończy – na inspiracji właśnie. Inspiracja zaś może tylko podprowadzić pod wrota ?ja jestem?, wskazać na nie palcem bądź tylko o nich napomknąć, rozpalić wnętrze, przewietrzyć je nieco. Dalej muszę już pójść sam, być sobą, nie ubierać się w cudze szaty, przestać się karmić słowami, choćby te piękne nieziemsko były. Jeżeli amerykański myśliciel bardziej Cię przekonuje, w porządku. Nie aspiruję do tego, by stawać w szranki z Wilberem. Nie o teorię mi chodzi. I w zasadzie nie o przekonywanie kogokolwiek. Po prostu czuję potrzebę dzielenia się tym, co z serca mojego istnienia wypływa. Podsumowując: ?ja jestem? (droga, brama, ?nie-rzecz?, jedyność) jest pierwsze, przed wszystkim; ?ty jesteś? (to, co dane jest w doświadczeniu, ?coś?, wielość) jest wtórne. W tym zdaniu streszcza się cały mój ?przekaz?. Nie musisz się z nim zgadzać, ale – i tu prośba – nie odrzucaj go zbyt pochopnie. Najpierw rzecz zbadaj, sprawdź dogłębnie, a następnie… Będziesz wiedział co dalej.
Cieszę się, że chociaż częściowo rozumiesz, o co mi chodzi. Otóż stara zasada pisarska brzmi, że jeżeli ktoś ma problem ze zrozumieniem tego, o czym piszesz, to znaczy, że nie napisałeś tego dość jasno. Tak samo inna zasada – ciężar dowodu spoczywa na stawiającym jakąś tezę. Tak więc moja prośba brzmi: napisz to, co chcesz przekazać tak jasno jak się da tak, by można to było tym łatwiej zrozumieć. Chociaż podejrzewam, że próbujesz przekazać doświadczenie, które jest trudno wyrażalne i że na takim poziomie przekazywania doświadczenia słowa to tylko znaki (oznaki?) czegoś innego. To coś jak metafora. I tu mam dość podobny pogląd – dla mnie słowa to też tylko słowa. Ważne jest to, co się za nimi kryje. Ale jeśli traktować słowa trochę bardziej serio (jak przystało na filozofię) to równie ważne jak treść ważna jest jasność rozumowania i przekazu.
Pozdrawiam serdecznie!
Po pierwsze, nie musi być tak, że wina leży po stronie piszące. Równie dobrze można wyobrazić sobie sytuację, w której czytający nie nadąża za tym, kto pisze, ale bynajmniej nie z powodu niewłaściwego wyrażania się tego drugiego. Można podać tysiące przyczyn odpowiedzialnych za taki stan rzeczy. Wymienię tylko jedną: szerokość perspektywy wynikająca z doświadczeń (i czegoś innego). Z parteru rozciąga się nieco inny widok niż z piątego piętra. Pewne elementy są wspólne, ale niektóre z nich, na niższych kondygnacjach nieobecne, zaczynają się pojawiać wraz z oddalaniem się od ziemi. To fakt obiektywny, a nie życzeniowo-wirtualny. Po drugie, jeżeli już miałbym kogoś przekonywać, to raczej chyba własny umysł. Poza tym pewne sprawy są niedowodliwe i wieczyście nieprzekazywalne. Można jedynie słowami wokół nich krążyć. Aby poznać smak nieznanego owocu, nie wystarczy upajać się barwnymi jego opisami (na ogół zresztą zmyślonymi), choćby te były czytelne i jasne do granic możliwości. Trzeba doświadczenia (i czegoś więcej). I o to mi tylko cho-dzi. A słowa, cóż… Pozdrawiam
Wydaje mi sie, ze rozmowa na temat „kto obserwuje umysl” nie ma sensu gdy sie wezmie pod uwage to, co Berkeley pisze w punkcie 2 i 3 swojego traktatu:
3: „[…] esse [idei] to percipi – i nie jest mozliwe, aby mialy jakiekolwiek istnienie poza umyslami, czyli rzeczami myslacymi, ktore je postrzegaja.” – Esse idei to percipi. *Idei*, a nie wszystkiego, co tylko mozna pomyslec.:P
2. „Ten oto postrzegajacy, czynny byt nazywam umyslem, duchem, dusza lub mna samym. Slowami tymi nie oznaczam zadnej z moich idei, lecz rzecz calkowicie od nich rozna, w ktorej one istnieja: bo istnienie idei polega na tym, ze jest postrzegana.” – i znow istnienie *idei* polega na tym, ze jest postrzegana…
3. „Mysle, ze kazdy moze sie o tym przekonac naocznie, kto tylko zwazy, co sie rozumie przez termin _istniec_ ->wowczas, gdy stosuje sie on do rzeczy zmyslowych<-.”
Umysl nie jest idea (w takim wypadku umysl bylby idea w umysle, bedacym idea w umysle…). I nawet nie moze nia byc, bo jest „calkowicie od nich rozny”. Wiec pytanie o to, kto postrzega umysl, by ten nie zniknal, jest moim zdaniem nieuzasadnione. Calkowicie rozny: esse idei to bycie postrzegana – umyslu zas, bycie postrzegajacym (on jest „czynny”, one sa „bierne”). On je „ma”:
7. „[…] miec bowiem idee to tyle, co postrzegac […]”
I w zwiazku z tym kolejna moja uwaga: dziwic sie jak to mozliwe, ze zegarek raz znika, raz pojawia sie – gdy go widze – moze chyba tylko berkeleyowy materialista przekonany (czy jest tego swiadom, czy nie) o istnieniu jakichs zewnetrznych rzeczy, ktore sa podstawa wlasnosci. Gdy ktos jest oburzony: „zaraz, to jak nie patrze na rzeczy, to one znikaja?”, pojawia sie podejrzenie, ze probuje z Berkeleya robic idiote, ktory mialby twierdzic, ze patrzenie cos stwarza. On pisze wyraznie, ze nie ma zadnych „rzeczy” (rozumianych jako istniejace poza umyslem obiekty). Moje patrzenie niczego nie stwarza, nie jest „respiratorem wszechrzeczy”.;) Gdy postrzegam, to posiadam po prostu to, co Berkeley w pierwszym akapicie Traktatu nazywa „przedmiotami poznania”, czyli: idee aktualnie wyryte w zmyslach, uczucia i czynnosci umyslu, idee uksztaltowane za pomoca pamieci i wyobrazni. A skad je mam? I jak mozliwa jest jakakolwiek ciaglosc postrzezen? Berkeley nie wyjasnia tego, zadowala sie jedynie stwierdzeniem, ze:
18. „Lecz jakaz racja moze nas sklonic do wiary w istnienie cial poza umyslem na podstawie tego, co postrzegamy, kiedy nawet sami obroncy materii nie twierdza, zeby istnial jakis konieczny zwiazek miedzy cialami a naszymi ideami?” a dalej „Stad jest rzecza oczywista, ze aby idee nasze mogly sie wytworzyc, nie trzeba zakladac, jakoby ciala zewnetrzne istnialy […]” Nie pisze jednak co wytwarza idee ani jak powstaja. No powstaja sobie jakos…:P Ale materializm, jak Berkeley zauwaza, wcale nie wyjasnia tego lepiej.
Generalnie mam poczucie, ze autor artykulu o Berkeleyu dokonal wielu nieuprawnionych uproszczen. Dodatkowo robiac na Berkeleya nakladki ze wspolczesnej fizyki, co nie jest zbyt sportowe imho. To troche tak, jakby zawolac: „Aha! Demokryt sie mylil, atomy sa jednak podzielne!”
Sam widze sporo luk u Berkeleya, ale krytyka zbudowana na powierzchownym rozumieniu tekstu mija sie moim zdaniem z celem. Moze sie okazac, ze krytykujemy cos, czego sam Berkeley (badz ktokolwiek inny) w nigdy w zyciu nie glosil. Amen…
I uwazalbym z traktowaniem myslicieli „z gory” mowiac, ze ten to mial racje, a tamten to tylko w 20%, bo takie klepanie mysliciela po plecach wypada jedynie Bogu wszechwiedzacemu, ktory wie jak sie rzeczy maja. A jak ktos nie wie, to jedyne co robi, to przeciwstawianie cudzych pogladow wlasnym.
A tu jest pierwsza czesc „Traktatu o zasadach poznania” Berkeleya: http://bacon.umcs.lublin.pl/%7Ejjusiak/Dokumenty/Konwersatoria/Berkeley%20-%20Traktat.pdf
To nie jest tekst naukowy tylko luźne, blogowe uwagi na temat maksymy Berkeleya i jej popularnych i podręcznikowych interpretacji. Nie chodzi więc o odczytanie tekstu w stylu „co też poeta miał na myśli”. To nie jest również wykład dla studentów filozofii, gdzie można drobiazgowo analizować tekst, by wyciągać wnioski. W tekście naukowym po plecach nikogo nie klepię, ale tutaj mogę sobie na to pozwolić, ponieważ z założenia blog przedstawia jedynie subiektywny punkt widzenia autora na pewne sprawy. Dlatego skwapliwie z tej okazji korzystam.
Dziękuję za komentarz,
autor