Biologia źle się tłumaczy

Zachowanie pszczół tłumaczy dostosowanie włączne. Thomas Bresson, za Wikimedia Commons, CC BY 4.0

Czytam właśnie kolejną książkę popularnonaukową i znów spotykam się z tym samym problemem: tłumaczenie…

Może nie powinienem na to narzekać, nie mam wykształcenia lingwistycznego ani w ogóle humanistycznego, ale problem się powtarza. Czytałem ostatnio sporo świetnych książek, także świetnie przetłumaczonych, niestety bardzo często biorę do ręki pozycję przetłumaczoną po prostu źle. I dotyczy to zwłaszcza książek popularyzujących wiedzę biologiczną. Literatura piękna wydaje mi się zwykle przetłumaczona świetnie, w książkach popularyzujących fizykę brakuje mi zapewne kompetencji, żeby pisać o błędach czy nawet je wykryć. Ale na biologię zżymam się chyba częściej niż w połowie.

Wiem, że tłumaczenie jest zajęciem trudnym. Zwłaszcza w przypadku dość specjalistycznego tekstu, wyjaśniającego zawiłe, naukowe zagadnienia nieposiadającym kierunkowego wykształcenia laikom. Sam w tekstach też popełniam błędy (czytelnicy nieraz mi je wytykali). Niemniej można by oczekiwać lepszych tłumaczeń coraz droższych książek wydawanych przez profesjonalistów.

Żeby było jasne, o co mi chodzi – za słabe czy po prostu złe tłumaczenie uważam takie, które zrozumieć trudniej od oryginału. Niestety wielu fragmentów biologicznych tekstów popularnonaukowych po jednorazowym przeczytaniu nie rozumiem, po kolejnym też nie. Muszę się czasem zastanowić, co było w angielskim oryginale, i wtedy da się jakoś dociec, o co chodziło autorowi. Ale pozycje te kierowane są głównie do laików, którzy zwykle nie mają się do czego odnieść.

Problem dotyczy głównie tłumaczenia specjalistycznych pojęć, niekiedy wręcz tworzenia nowych, własnych, nieużywanych przez użytkowników języka polskiego. Oczywiście rzucając takie oskarżenia, należałoby poprzeć je konkretnymi przykładami.

„Kaudalny“, „kapitalny“… Macie Państwo jakiś pomysł? Słownik Języka Polskiego tłumaczy znaczenie tego drugiego słowa jako „1. bardzo ważny, zasadniczy podstawowy; 2. bardzo dobry lub bardzo duży; świetny, okazały; 3. w łowiectwie, o zwierzęciu: duży i silny; dorodny”. Tylko że z kontekstu wynika, że chodzi o kierunek… Kierunek przeciwny niż kaudalny. Nie, po polsku nie ma (jeszcze) takiego słowa. Angielskie caudal & capital pochodzą od łacińskich caudalis & capitalis, tłumaczonych na ogonowy i głowowy (ewentualnie doogonowy i dogłowowy). Chodzi o położenie w kierunku głowy i ogona. Czyli w przypadku większości zwierząt o „przedni“ i „tylni“.

Tak samo widywałem „lateralny“ (boczny), „apendikularny“ (dotyczący kończyn), „rostralny“ (dziobowy, czyli też przedni) itp. „Proksymalny“ (bliższy) i „dystalny“ (dalszy) weszły już na dobre do polszczyzny na lekcjach w liceach. W tekstach anglojęzycznych często występują podwójne miana, jedno w tekstach specjalistycznych, inne w potocznych. Po polsku w literaturze funkcjonują takie słowa, niekiedy nie.

Inny przykład. W „Życiu” Arsuagi czytam wielokrotnie o (zapis oryginalny) „fitness inkluzywnym” (a także „fitness ogólnym czy globalnym”). Żeby było śmieszniej, hiszpańskojęzyczny autor chyba przeczuwał te problemy (może popełnił w oryginale coś podobnego?). Widzę w tekście, że „gdyby czytelnik chciał przetłumaczyć słowo fitness, należałoby je zastąpić słowem sprawność czy dostosowanie”, ale już pół strony niżej autor obawia się, że „czytelnik będzie musiał przyswoić sobie określenie tak nieprzyjazne jak fitness inkluzywne”. Gdyby natomiast czytelnik zamiast książki dla laików sięgnął po podręcznik biologii, dowiedziałby się, że chodzi o znacznie mniej dziwacznie brzmiące dostosowanie włączne (ewentualnie mógłby się tego dowiedzieć z naszego bloga).

Niestety podobne problemy zdarzają się często i czasem nie mam zielonego pojęcia, co autor miał na myśli.

Zdarzają się też mniej poważne, ale częstsze problemy. Znakomita większość gatunków i innych taksonów nie ma nazwy polskiej. Z konieczności należy wtedy używać nazwy naukowej, a sposób zapisu normują międzynarodowe komisje. W szczególności są to wyrazy nieodmienne (dzięki temu nie występują w różnych dziwacznie odmienianych formach i niezależnie, czy tekst jest po angielsku, czy też w rzadkich wypadkach po polsku czy chińsku, wiadomo, o jaki takson chodzi). Część z nich zapisywana jest czcionką wyróżniającą (zwykle kursywą, zasady są inne u zwierząt i pozostałych organizmów) oraz wielką literą.

Wszelki inny niż zgodny z międzynarodowymi zasadami zapis jest błędem. To tak jakbyśmy się uparli, że zamiast g na oznaczenie grama będziemy pisać gr. Warunkiem skutecznego porozumiewania jest używanie mniej więcej tego samego języka z tymi samymi normującymi go zasadami – tak, często arbitralnymi czy o znaczeniu historycznym, ale niekiedy pozwalającymi uniknąć nieporozumień, znanych często tylko specjalistom.

Może się to wydać mało ważne, ale osoby stosujące te zasady błędny zapis razi jak przeciętnego humanistę pisanie nazwisk od małej litery. Polonista podałby tu pewnie argument o szacunku do wspominanej w tekście osoby, zapewne takie są uwarunkowania historyczne tej zasady, ale obecnie używamy wielkich liter nie z szacunku, tylko dlatego, że taka jest zasada. Także kiedy autor ewidentnie nie uważa, by opisywanemu należał się jakiś szacunek, zwykle używa wielkich liter. Gdybym napisał o „jarosławie kaczyńskim” czy (cytując klasykę) „Zbigniewu Ziobru”, to właśnie świadome złamanie zwykle przestrzeganej zasady czyniłoby wypowiedź manifestem pewnych poglądów politycznych.

Nasuwa się pytanie: skąd się te problemy biorą. To nie są pojedyncze pomyłki pojedynczych osób, tylko błędy większości popularyzujących biologię książek. Mam wrażenie, że problem jest systemowy. Tłumaczenie tekstów popularnonaukowych, trudnych często nawet dla native speakerów, wymaga pewnej wiedzy z danej dziedziny, nie tylko kompetencji językowych, lektury tekstów poświęconych danej tematyce, bo zwyczaje językowe w różnych dziedzinach są często różne. To samo organ botanik przetłumaczy na organ, zoolog na narząd. W anatomii niektórych zwierząt „szczęka dolna” ujdzie, w anatomii człowieka jest to żuchwa. Użycie niewłaściwego słowa z takiej pary to błąd, za popełnienie którego student oblewa zaliczenie.

Z drugiej strony skąd ci biedni, Bogu ducha winni tłumacze mają się znać na tych dziedzinach? Kto ich tego nauczy? Czy to na pewno ich praca? Istnieje coś takiego jak konsultacja naukowa. Cytowane przeze „Życie” konsultowały trzy osoby. Jakim więc cudem czytam książki z kilkoma błędami na jednej stronie?

Najwyraźniej chyba nie pokazuje się tłumaczonych tekstów rzetelnym konsultantom, żeby przeczytali i orzekli, czy to ma ręce i nogi, a raczej z oszczędności pyta się ich tylko o wybrane, szczególnie trudne kwestie. Tylko że własnych błędów często się nie widzi. Czy aż tak brakuje osób potrafiących dobrze poprawić tłumaczenie? Czy może chodzi o to, że większość czytelników nie znajdzie błędów i nie zorientuje się, że czyta bzdurę?

Marcin Nowak