Biologia źle się tłumaczy
Czytam właśnie kolejną książkę popularnonaukową i znów spotykam się z tym samym problemem: tłumaczenie…
Może nie powinienem na to narzekać, nie mam wykształcenia lingwistycznego ani w ogóle humanistycznego, ale problem się powtarza. Czytałem ostatnio sporo świetnych książek, także świetnie przetłumaczonych, niestety bardzo często biorę do ręki pozycję przetłumaczoną po prostu źle. I dotyczy to zwłaszcza książek popularyzujących wiedzę biologiczną. Literatura piękna wydaje mi się zwykle przetłumaczona świetnie, w książkach popularyzujących fizykę brakuje mi zapewne kompetencji, żeby pisać o błędach czy nawet je wykryć. Ale na biologię zżymam się chyba częściej niż w połowie.
Wiem, że tłumaczenie jest zajęciem trudnym. Zwłaszcza w przypadku dość specjalistycznego tekstu, wyjaśniającego zawiłe, naukowe zagadnienia nieposiadającym kierunkowego wykształcenia laikom. Sam w tekstach też popełniam błędy (czytelnicy nieraz mi je wytykali). Niemniej można by oczekiwać lepszych tłumaczeń coraz droższych książek wydawanych przez profesjonalistów.
Żeby było jasne, o co mi chodzi – za słabe czy po prostu złe tłumaczenie uważam takie, które zrozumieć trudniej od oryginału. Niestety wielu fragmentów biologicznych tekstów popularnonaukowych po jednorazowym przeczytaniu nie rozumiem, po kolejnym też nie. Muszę się czasem zastanowić, co było w angielskim oryginale, i wtedy da się jakoś dociec, o co chodziło autorowi. Ale pozycje te kierowane są głównie do laików, którzy zwykle nie mają się do czego odnieść.
Problem dotyczy głównie tłumaczenia specjalistycznych pojęć, niekiedy wręcz tworzenia nowych, własnych, nieużywanych przez użytkowników języka polskiego. Oczywiście rzucając takie oskarżenia, należałoby poprzeć je konkretnymi przykładami.
„Kaudalny“, „kapitalny“… Macie Państwo jakiś pomysł? Słownik Języka Polskiego tłumaczy znaczenie tego drugiego słowa jako „1. bardzo ważny, zasadniczy podstawowy; 2. bardzo dobry lub bardzo duży; świetny, okazały; 3. w łowiectwie, o zwierzęciu: duży i silny; dorodny”. Tylko że z kontekstu wynika, że chodzi o kierunek… Kierunek przeciwny niż kaudalny. Nie, po polsku nie ma (jeszcze) takiego słowa. Angielskie caudal & capital pochodzą od łacińskich caudalis & capitalis, tłumaczonych na ogonowy i głowowy (ewentualnie doogonowy i dogłowowy). Chodzi o położenie w kierunku głowy i ogona. Czyli w przypadku większości zwierząt o „przedni“ i „tylni“.
Tak samo widywałem „lateralny“ (boczny), „apendikularny“ (dotyczący kończyn), „rostralny“ (dziobowy, czyli też przedni) itp. „Proksymalny“ (bliższy) i „dystalny“ (dalszy) weszły już na dobre do polszczyzny na lekcjach w liceach. W tekstach anglojęzycznych często występują podwójne miana, jedno w tekstach specjalistycznych, inne w potocznych. Po polsku w literaturze funkcjonują takie słowa, niekiedy nie.
Inny przykład. W „Życiu” Arsuagi czytam wielokrotnie o (zapis oryginalny) „fitness inkluzywnym” (a także „fitness ogólnym czy globalnym”). Żeby było śmieszniej, hiszpańskojęzyczny autor chyba przeczuwał te problemy (może popełnił w oryginale coś podobnego?). Widzę w tekście, że „gdyby czytelnik chciał przetłumaczyć słowo fitness, należałoby je zastąpić słowem sprawność czy dostosowanie”, ale już pół strony niżej autor obawia się, że „czytelnik będzie musiał przyswoić sobie określenie tak nieprzyjazne jak fitness inkluzywne”. Gdyby natomiast czytelnik zamiast książki dla laików sięgnął po podręcznik biologii, dowiedziałby się, że chodzi o znacznie mniej dziwacznie brzmiące dostosowanie włączne (ewentualnie mógłby się tego dowiedzieć z naszego bloga).
Niestety podobne problemy zdarzają się często i czasem nie mam zielonego pojęcia, co autor miał na myśli.
Zdarzają się też mniej poważne, ale częstsze problemy. Znakomita większość gatunków i innych taksonów nie ma nazwy polskiej. Z konieczności należy wtedy używać nazwy naukowej, a sposób zapisu normują międzynarodowe komisje. W szczególności są to wyrazy nieodmienne (dzięki temu nie występują w różnych dziwacznie odmienianych formach i niezależnie, czy tekst jest po angielsku, czy też w rzadkich wypadkach po polsku czy chińsku, wiadomo, o jaki takson chodzi). Część z nich zapisywana jest czcionką wyróżniającą (zwykle kursywą, zasady są inne u zwierząt i pozostałych organizmów) oraz wielką literą.
Wszelki inny niż zgodny z międzynarodowymi zasadami zapis jest błędem. To tak jakbyśmy się uparli, że zamiast g na oznaczenie grama będziemy pisać gr. Warunkiem skutecznego porozumiewania jest używanie mniej więcej tego samego języka z tymi samymi normującymi go zasadami – tak, często arbitralnymi czy o znaczeniu historycznym, ale niekiedy pozwalającymi uniknąć nieporozumień, znanych często tylko specjalistom.
Może się to wydać mało ważne, ale osoby stosujące te zasady błędny zapis razi jak przeciętnego humanistę pisanie nazwisk od małej litery. Polonista podałby tu pewnie argument o szacunku do wspominanej w tekście osoby, zapewne takie są uwarunkowania historyczne tej zasady, ale obecnie używamy wielkich liter nie z szacunku, tylko dlatego, że taka jest zasada. Także kiedy autor ewidentnie nie uważa, by opisywanemu należał się jakiś szacunek, zwykle używa wielkich liter. Gdybym napisał o „jarosławie kaczyńskim” czy (cytując klasykę) „Zbigniewu Ziobru”, to właśnie świadome złamanie zwykle przestrzeganej zasady czyniłoby wypowiedź manifestem pewnych poglądów politycznych.
Nasuwa się pytanie: skąd się te problemy biorą. To nie są pojedyncze pomyłki pojedynczych osób, tylko błędy większości popularyzujących biologię książek. Mam wrażenie, że problem jest systemowy. Tłumaczenie tekstów popularnonaukowych, trudnych często nawet dla native speakerów, wymaga pewnej wiedzy z danej dziedziny, nie tylko kompetencji językowych, lektury tekstów poświęconych danej tematyce, bo zwyczaje językowe w różnych dziedzinach są często różne. To samo organ botanik przetłumaczy na organ, zoolog na narząd. W anatomii niektórych zwierząt „szczęka dolna” ujdzie, w anatomii człowieka jest to żuchwa. Użycie niewłaściwego słowa z takiej pary to błąd, za popełnienie którego student oblewa zaliczenie.
Z drugiej strony skąd ci biedni, Bogu ducha winni tłumacze mają się znać na tych dziedzinach? Kto ich tego nauczy? Czy to na pewno ich praca? Istnieje coś takiego jak konsultacja naukowa. Cytowane przeze „Życie” konsultowały trzy osoby. Jakim więc cudem czytam książki z kilkoma błędami na jednej stronie?
Najwyraźniej chyba nie pokazuje się tłumaczonych tekstów rzetelnym konsultantom, żeby przeczytali i orzekli, czy to ma ręce i nogi, a raczej z oszczędności pyta się ich tylko o wybrane, szczególnie trudne kwestie. Tylko że własnych błędów często się nie widzi. Czy aż tak brakuje osób potrafiących dobrze poprawić tłumaczenie? Czy może chodzi o to, że większość czytelników nie znajdzie błędów i nie zorientuje się, że czyta bzdurę?
Marcin Nowak
Komentarze
Na pewno cztac nalezy uwaznie. Albo nie czytac. Nie tylko tlumacze ale tez osoby piszace ksiazki popularnonaukowe popelniaja od czasu do czasu kardynalne bledy. Jednym z nich jest Nick Lane ktoremu pomieszala sie narkoza azotowa z choroba dekompresyjna.
Naprawdę oblewacie studentów za użycie niewłaściwego słowa? Gdybyśmy byli tacy ostrzy to nikt by nam nie został. Z matematyki, z roku na rok obniżamy kryteria. I egzaminów wstępnych i zaliczeń.
A co to za książka? Dobrze czasem coś sobie z biologii przypomnieć.
Mam na stole świeżo nabyte „Bum” W. Orlińskiego, traktuję to jako powtórkę z chemii, która szła mi w szkole całkiem dobrze. Ale niewiele pamiętam. Może by tak @Marcin Nowak napisał coś podobnego z biologii? Z podtytułem: „Wszystko co musisz wiedzieć z biologii, żeby przeżyć kolejny dzień”.
Tylko czy biologia jest nam potrzebna żeby przeżyć kolejny dzień? Bo matematyka na pewno nie.
Znam ten problem, bo zajmowałem się tłumaczeniami. Na szczęście dorywczo, więc mogłem sobie pozwolić na wycieczki do bibliotek i studiowanie norm czy podręczników żeby zorientować się w terminologii (było to w początkach epoki komputerów), czasem wycieczki na opisane miejsce, żeby zorientować się w terenie. Specjalistyczne słowniki były zaskakująco mało użyteczne.
Oczywiście zawodowy tłumacz na taki luksus nie może sobie pozwolić.
Po prostu tłumaczeniami powinni zajmować się ludzie znający daną dziedzinę – ale to pobożne życzenie.
Na szczęście internet otwiera ogromne możliwości – ale to też wymaga wysiłku i ostrożności.
Capital letters (upper case) miały za zadanie pozwolic czytelnikowi odróżnić rzeczownik od czasownika – bardzo pomocne w starych Scan tekstach. Jedno i to samo słowo ale jeśli z dużej litery to rzeczownik, jesli a małej to czasownik.
Tłumaczeniem tekstów specjalistycznych ( znaczy „fachowych”) specjaliści w danej dziedzinie powinni się zajmowąć. Młodszy z moich synów MD literarurę medyczną z duńskiego czy niemieckiego na angielski bezbłędnie, z polskiego nie gorzej, ale „wireless communication” przetłumaczył jako „komunikacja bezdrutowa” i po namyśle na „łaczność bezdrutowa” poprawił. Do „bezprzewodowa” dotarł dopiero zapytany czy „optical fiber” to „drut”.
Osobiście z polskiego na angielski, duński czy rosyjski łatwiej niż odwrotnie, z czego by wynikało, aż z tak dobrze polskiego jednak nie znam.
Qurquk
18 października 2024 21:15
„Na szczęście internet otwiera ogromne możliwości” głównie żeby się zblamować.
I w Paryżu nie zrobią z owsa ryżu, a co dopiero w internecie.
Co do kaudalnego i kapitalnego, to dotąd nie (choć zwłaszcza tego drugiego bym się domyślił), ale nazwy lateralny czy rostralny widywałem nie tyle w tekstach popularnonaukowych, ile w podręcznikach. Zatem w tym wypadku tłumacz tak naprawdę może po prostu zna żargon biologiczny i go użył, zamiast czegoś prostszego. Co do fitness, to zawsze był z tłumaczeniem problem. Każdy znany mi ekolog i ewolucjonista na wykładach mówił, że w zależności od preferencji tłumaczy się to jako dostosowanie lub dopasowanie. Z reguły trafiałem na tych, którzy mieli preferencję do pierwszej wersji, ale nie miało to większego znaczenia, bo każdy od razu po takim wstępie przechodzi na fitness. Dostosowanie może się pomylić z przystosowaniem (adaptacją), a fitness w kontekście ekologii ewolucyjnej jest jednoznaczne i zrozumiałe dla każdego od pierwszego roku studiów biologii.
Można się zastanawiać, dlaczego polscy biolodzy wolą używać anglicyzmów (nie oszukujmy się, lateralny, dorsalny czy wentralny nie są bezpośrednimi latynizmami), ale tak jest. To nie jest tylko kwestia nieporadnego tłumacza książek popularnonaukowych.
Wygląda na to, że takie popularnonaukowe pozycje tłumaczone są tanio i na wpół amatorsko, bez koniecznej znajomości fachowej terminologii i wiedzy z danej dziedziny, która powinna być podstawą specjalistycznego tłumaczenia.
Kiedy chodzi o prawo albo medycynę, to może starają się bardziej?
Są przecież bazy terminologiczne, słowniki specjalistyczne (tematyczne), słowniki w języku oryginału tłumaczące dane pojęcie, słowniki dwujęzyczne itd.
Literaturę piękną też powinni tłumaczyć poeci i pisarze, bo nie wystarczy mechaniczne zastąpienie słów w jednym języku słowami w innym.
Jak czytam Marka Twaina w tłumaczeniu Słonimskiego czy Marianowicza albo Krystyny Tarnawskiej, to mam wrażenie, że Twain od razu pisał po polsku.
M.N.
wazki temat, swietnie przedstawiony.
Dotyczy jednego z kregow ‚piekla tlumaczy’.
Skoro o tlumaczeniach mala niezwiazana z bezposrednio z tematem dygresja:
bodaj wczoraj pod panskim tekstem cytowalem Hawkinga: ” …what breathes fire into equations”. Myslalem przez chwile, jak by to przetlumaczyc na polski.
Odpada ‚tchnac’, bo wedlug slownikow nie ma, jako czasownik dokonany, czasu terazniejszego choc ma w innym znaczeniu np. ‚tchnie swiezoscia’.
Z kolei ‚wdycha sie’ w siebie a nie w cos etc. etc. Moze w dzisiejszym mlodziezowym zargonie: ‚co odpala rownania’ 😉
Wiec da sie, czy nie da oddac adekwatnie, czyli krotko i wiernie te piekna poetycka fraze w naszym rodzimym jezyku?
Przepraszam, ze to o innym ‚kettle of fish’.