Hipotezy i dezinformacje czyli katastrofa odrzańska po raz kolejny

Katastrofa Odry latem 2022 r. od początku budziła różne podejrzenia. Jej preludium były śnięcia ryb w rejonie Kanału Gliwickiego już wiosną. Miały one jednak rozmiar, który można by uznać za standardowy. Rzeki i kanały Zagłębia Śląsko-Dąbrowskiego to już nie takie kanały ściekowe jak w latach 70. Czy 80. Ubiegłego wieku, ale od czasu do czasu jakieś niekontrolowane wycieki wciąż się zdarzają. Osady zaś dobrze pamiętają czasy, kiedy Polska rosła w siłę dzięki czarnemu złotu i okolicznemu przemysłowi wszelkich rodzajów. To tam wciąż czasem nawet DDT wykrywa się nie tylko w osadach, ale nawet w wodzie. Zainteresowani, głównie miejscowi aktywiści czy wędkarze, mieli różne podejrzenia, ale wykrycie konkretnego wycieku jest niemal niemożliwe. Świat rzeczywisty wygląda nieco inaczej niż w serialach typu CSI.


Z czasem skala śnięć rosła. Przyszło lato, więc do podejrzeń o zanieczyszczenia przemysłowe doszło standardowe letnie o przyduchę. Nie tak dawno było to przyczyną masowego śnięcia ryb w Bugu. Wtedy niedługo po pokosach spadły deszcze i spłukały materię organiczną do rzeki. W ciepłej, wolno płynącej wodzie gniła, zużywając tlen. Letnia przyducha to coś znanego osobom związanym z rybami.
Im więcej jednak ryb umierało, tym bardziej wydawało się, że sprawa jednak wykracza poza standardową, lokalną katastrofę. Podejrzenia o zatrucie stało się coraz powszechniejsze. Pomiary zawartości tlenu w wodzie wskazywały, że przyducha jest mało prawdopodobna. Worek z podejrzeniami o takie czy inne zanieczyszczenie rozwiązał się na dobre, a sprawą zainteresowali się politycy. Najpierw na szczeblu lokalnym, potem krajowym.


W pewnym momencie niemieckie służby wykryły w wodzie Odry rtęć. Dla osób znających chemizm polskich rzek, a zwłaszcza osadów, to nie było nic niezwykłego. Pierwiastek ten jest wykrywany stosunkowo często, zwłaszcza w ciele ryb. Wykrywany jest wszędzie – nie tylko na obszarach przemysłowych i górniczych. Rtęć kiedyś była powszechnie używana w medycynie. Później miała wiele zastosowań przemysłowych. Szczególnie znanym jej źródłem są składowiska świetlówek. Używana jest do zaprawiania nasion, aby nie pleśniały, więc na obszarach rolniczych też jej nie brakuje. Jeżeli jakaś rzeka czy jezioro ma stan oceniony na zły, to dość często właśnie na skutek przekroczenia norm rtęci (dla jezior to w 2022 r. było 17 na 187 badanych w wodzie i 345 na 601 badanych w tkankach ryb, dla rzek odpowiednio 53 na 935 i 944 na 1655). Jednocześnie – nie obserwujemy z tego powodu masowych pomorów w całej Polsce (czy Europie). Poziomy te źle wpływają na zdrowie w dłuższej perspektywie, ale nie powodują zwykle ostrego zatrucia. Tym razem też kolejne badania pokazały, że jednorazowy odczyt albo wskazał przypadkowy skok poziomu, który się już nie powtarzał, albo wręcz był omyłkowy. Takie rzeczy w analityce chemicznej zdarzają się.


Wątek rtęci jednak bardzo chętnie podjęli wojewódzcy samorządowcy, bo można było winą obarczyć przeciwną opcję polityczną. Kiedy wreszcie, wcale nie tak łatwo, musieli się z tego wycofać, druga strona sporu z lubością im to wypominała, razem z przypomnieniem, że to niemieckie dane. Wątek niemiecki zresztą pojawiał się i później, łącznie z oskarżeniami o celowe zatrucie wody po tamtej stronie granicy, w celu uderzenia w polską gospodarkę. To nic, że woda płynie z góry na dół i zanieczyszczenia chemiczne (inaczej niż żywe organizmy) bardzo słabo przemieszczają się pod prąd. Skoro ktoś we współczesnej Odrze widzi potencjał na poważny szlak transportowy, najwyraźniej nie ma za dużo kontaktu z realiami hydrologii (nawet będąc przedstawicielem żeglugi). To nie dotyczy tylko internetowych awanturników – listy z żądaniem interwencji w ambasadzie Niemiec trafiły do ministra spraw zagranicznych i premiera.


Wysoki poziom natlenienia wody i rodzaj uszkodzeń, których doznały ryby, sugerował, że zanieczyszczenie może być utleniaczem. W przestrzeni pojawiły się oskarżenia wobec zakładów używających takich odczynników jak podchloryn sodu, np. papierni. Wbrew temu, co pokazują seriale kryminalne, a raczej medyczne, nie ma bliskiego magii badania „toksykologii”, które wykaże toksynę. Aparatura wykryje tylko to, do czego jest przeznaczona i ma włączone ustawienia oraz odczynniki. W badaniach Centralnego Laboratorium Badawczego GIOŚ, które wykonuje także badania na zlecenie wojewódzkich inspektorów ochrony środowiska, żaden standardowy utleniacz się nie pojawiał. Oczywiście, nadal to niczego nie dowodziło – utleniacze mają to do siebie, że utleniają substraty i się redukują. Pozostałości mogą być zupełnie niespecyficzne. W jednym z badań chromatograf CLB we Wrocławiu, wykrył mezytylen – substancję, która nie jest rutynowo monitorowana, ale jest jednym z potencjalnych zanieczyszczeń pojawiających się w wyniku awarii i jako taki mieści się w zakresie badawczym laboratorium. Podobnie jak z rtęcią – kolejne badania już nie potwierdzały jego podwyższonej obecności, ale w mediach miał on swoje pięć minut.

Rutynowo badane parametry wód nie wskazywały na coś wyjątkowego. Owszem, temperatura wody była wysoka, wciąż był wysoki poziom tlenu (to trochę było zaskakujące, bo było przeciwieństwem letniej przyduchy), wysokie było zasolenie i wysokie pH. W takich warunkach jony amonowe będące normalnie pożywką dla glonów i roślin przechodzą w gazowy amoniak, który jest znany z zabójczych właściwości dla ryb, na co zwrócił mi uwagę wówczas już emerytowany ichtiolog z wrocławskiego IMGW Jan Błachuta. Poziom wody natomiast był dość niski, przez co ładunek zanieczyszczeń był słabiej rozcieńczony. Mogło być więc tak, że jakieś zanieczyszczenie, które w innych warunkach przeszłoby niezauważone, w tym układzie warunków okazało się zabójcze. Wątek amoniaku całkiem do mnie przemawiał. Jeszcze bardziej zaś kwestia synergii. Mogło to też dotyczyć podrażnień skóry, które zgłaszały osoby wyciągające ryby z wody – owszem, występowały, ale w skali, którą dało się wytłumaczyć takimi parametrami wody, bez niezwykle żrących chemikaliów.

Wysokie natlenienie mogło zwiększyć wrażliwość ryb ze względu na chorobę gazową. O tym zjawisku już nieraz tu wspominałem, np. w kontekście napowietrzania wody przez turbiny elektrowni wodnych, które wbrew pozorom może rybom bardziej szkodzić niż pomagać. Pamiętając o przyduchach (letnich i zimowych podlodowych), zwykło się uważać, że problemem jest niedobór tlenu. Tymczasem nadmiar wszelkich gazów we krwi może być szkodliwy. Szczególnie, gdy zwierzę trafia do obszaru o innym ciśnieniu, co znane jest jako choroba kesonowa. Tlen nie jest wyjątkiem.


Nie dało się jednak uciec od danych z niemieckiego brzegu Odry. Jest na nim kilka stacji monitoringu automatycznego. Nie jest to monitoring jakości wód zgodny z unijnymi dyrektywami i nie ma na celu oceny tej jakości, ale jest elementem zarządzania kryzysowego. Dane z niego wskazywały na pewien zestaw cech: wysoką przewodność elektrolityczną (wskaźnik ilości rozpuszczonych elektrolitów – w laboratorium to mogą być kwasy czy zasady, ale w naturze najczęściej sole), wysoka mętność, spadek stężenia azotanów, wysokie stężenie tlenu, zasadowy odczyn (wysokie pH). Co więcej, dwa ostatnie parametry wykazywały regularną zmienność dobową. Z wyjątkiem przewodności, takie coś wyraźnie wskazywało na intensywną fotosyntezę, więc w drugim tygodniu sierpnia coraz wyraźniej przebijał się wątek toksycznego zakwitu. Podjął go m.in. specjalista od jakości wody Łukasz Weber, a mnie w okolicach 13 sierpnia podrzucił ekohydrolog i bloger popularnonaukowy Sebastian Szklarek. Nie zgadzało się jedno – znane mi osoby wówczas obserwujące Odrę i mające wiedzę ekologiczną, np. Marta Jermaczek-Sitak czy Piotr Nieznański nie widziały zakwitu. W Polsce zakwit kojarzy się w zasadzie wyłącznie z zielenicami (specjalistom) i sinicami (powszechnie). W obu przypadkach woda powinna być intensywnie zielona. Zatem ani ich, ani mnie za bardzo ten wątek nie przekonywał.

Wątek zasolenia wciąż jednak się przewijał. Podejrzewano, że co prawda zakwitu w Odrze nie widać, ale może był w jakimś zbiorniku solanki, który co jakiś czas się spuszcza do rzeki i tak spłynęły toksyny. Emerytowanemu niemieckiemu hydrochemikowi Dieterowi Ortlamowi sytuacja przypominała jako żywo pomory ryb w Werrze w różnych okresach NRD, gdzie same zmiany zasolenia dziesiątkowały ryby, o czym poinformował polskie ministerstwo. 17 sierpnia dostałem informację od Piotra Nieznańskiego z WWF, że niemieccy (znowu!) hydrobiolodzy (ale też polscy hydrochemicy) podejrzewają, że zakwit wcale nie jest sinicowy, ale wywołany przez tajemniczą złotą algę, co przypomina sytuację ze Stanów Zjednoczonych czy Anglii, gdzie też takie zjawisko powtarza się w wodach zasalanych przez tamtejsze kopalnie. Zacząłem przeglądać publikacje na ten temat (efektem jest m.in. artykuł w polskojęzycznej Wikipedii, powstały 18 sierpnia i od tego czasu tylko nieznacznie zmieniony) i nagle wszystko zaczęło się zgadzać. Zakwitu nie było widać, bo haptofity nie są intensywnie zielone, a żółtobrązowe i odbijają światło (Marta Sitak widziała „biały zakwit”). Toksyna ta oddziałuje na skrzela, niszcząc je podobnie jak amoniak. Obrazowo można to porównać do oparzenia chemicznego. Ryby z uszkodzonymi skrzelami duszą się i podpływają pod powierzchnię, zachowując się jak w czasie przyduchy lub zakwitu sinic uwalniających toksyny neurologiczne. Preferowane przez Prymnesium parvum zasolenie jest właśnie takie, jak wówczas w Odrze. Zaraz potem berliński Instytut Ekologii Słodkowodnej i Rybactwa Śródlądowego im. Leibniza (IGB) ogłosił, że podejrzewa złotą algę. Hipoteza ta po raz pierwszy pojawiła się publicznie.

Niedługo Prymnesium parvum zidentyfikowali polscy fykolodzy i hipoteza ta została zaakceptowana przez środowisko naukowe i władze publiczne. Nie wszystkim się to podoba, jako że Prymnesium parvum jest zjawiskiem naturalnym, a nie nadzwyczajnym zanieczyszczeniem będącym dowodem na czyjąś złą wolę, bywa traktowane jako pewna wymówka. Nie ma winnych – jest dopust Boży. To oczywiście ma krótkie nogi, bo gatunek ten powinien występować w słonych wodach stojących jak zatoki morskie czy jeziora przybrzeżne, ale nie w płynącej rzece. Jeżeli zaś już znajdzie się w rzece, powinien w niej być marginalny, a nie dawać zakwit. Oczywiste jest, że w Odrze występuje ze względu na jej zasolenie, do czego przyczyniają się głównie kopalnie węgla czy miedzi, ale też przemysł chemiczny i sama urbanizacja. Daje zakwity zaś ze względu na jej eutrofizację. Ci, którzy nie chcą obwiniać przemysłu zrzucają więc winę na ten ostatni czynnik.

Tezy takie wysuwane są np. przez Fundację im. Nikoli Tesli. Nicola Tesla wyrósł na celebrytę popkultury naukowej. Urosło to jednak do rozmiarów, które wykroczyły poza domenę nauki o nauce czy kulturze popularnej, a bardziej wkroczyły w hagiografię. Do rzeczywistych zasług dorobiono mu męczeńską legendę o okradzeniu z wielu odkryć oraz przypisano różne odkrycia i poglądy, na które nie ma dowodów, ale które są wygodne dla podparcia tez wyznawców. Ta fundacja głosi różne tezy, utrzymując m.in. że COVID-19 nie jest chorobą wywoływaną przez koronawirusy, a chorobą popromienną wywoływaną przez telefonię komórkową. Pod koniec sierpnia 2022 złożyła zawiadomienie do prokuratury i powiadomiła różne państwowe instytucje, że przyczyną katastrofy jest stosowanie chloru przez oczyszczalnie ścieków. Jej zdaniem stosowany w nich jest czysty chlor gazowy, który z wodą reaguje dając kwasy solny i podchlorawy, a ten ostatni na świetle rozpada się na tlen i więcej kwasu solnego. To tłumaczy podwyższone poziomy tlenu i oparzenie skrzeli. To, że jest w sprzeczności z zaobserwowanym wzrostem pH – nie ma znaczenia. Przy okazji fundacja podkreśla nieszkodliwość zwykłej soli, wskazując, że szukanie problemu w zasoleniu wody jest błędne. Naukowców wskazujących na Prymnesium parvum oskarża ponadto o utrudnianie śledztwa, a wręcz działanie na szkodę środowiska i zdrowia ludzi.

Fundacja Tesli to przypadek ekstremalny. Zdarzają się jednak naukowcy podważający konsensus. Z reguły nie są to hydrobiolodzy. Niektórzy uważają, że zasolenie nie ma znaczenia, a śnięcia ryb powoduje wzrost pH i szukają czynników ten wzrost powodujących. Byle nie była to fotosynteza i zakwit. W inną stronę poszedł Zygmunt Babiński. Jest on hydrologiem promującym żeglugę śródlądową. Jako że hydrologia w Polsce niezbyt sprzyja jego specjalizacji, czasem publikuje artykuły spoza niej. Kilka lat temu opisałem, jak porwał się na artykuł o ptakach wiślańskich, udowadniając, że nie mają prawa istnieć. Ostatnio opublikował dwa – jeden w piśmie „Gospodarka Wodna”, drugi „Гідрологія, гідрохімія і гідроекологія”. Nie ukrywajmy, nie są to pisma z najwyższej półki w dziedzinie biologii wód. Jego zdaniem śnięcie ryb wywołały bliżej nieokreślone zanieczyszczenia historyczne, które uniosły się z osadów dennych.

Ten wpis pewnie by nie powstał, gdyby nie inna publikacja, która ukazała się całkiem niedawno. Opublikował ją zespół Leszka Satory w „Diseases of Aquatic Organisms”. Satora od kilku lat bada reakcję fizjologiczną ryb na różne stresory. Odkrył, że jednym z mechanizmów obrony przed pasożytami jest hiperplazja (rozrost) blaszek skrzelowych. Rozrost ten pojawia się także pod wpływem innych stresorów. Różne gatunki ryb cechuje różna hiperplazja. Ten mechanizm ma jednak skutek uboczny – takie skrzela słabiej wymieniają gazy. Wskutek tego gatunki, u których ten rozrost jest większy, szybciej się duszą przy obniżeniu stężenia tlenu w wodzie. Ostatnia publikacja dotyczy ryb złowionych w dolnym odcinku Odry na przełomie lat 2022 i 2023, a więc tych, które przeżyły katastrofę. Certy miały małą hiperplazję, a płocie dużą. Autorzy zauważają, że te pierwsze lepiej przeżywały katastrofę, wskazując, że mechanizm obronny wywołany przez pasożyty lub inne stresory, np. wysokie zasolenie, okazał się zgubą przy innej presji.

Całkiem ciekawa publikacja. Wyjaśnia różną międzygatunkową wrażliwość na niską zawartość tlenu czyli przyduchę. Tak – znowu przyduchę. Obecny konsensus naukowy jest taki, że katastrofa odrzańska miała dwa etapy – pierwszy, w górnym i środkowym odcinku, gdzie zakwit Prymnesium parvum spowodował wzrost natlenienia (z chorobą gazową), podniesienie pH (z przekształceniem jonów amonowych w amoniak), ale przede wszystkim uwolnienie prymnezyn, które były głównym czynnikiem zabijającym ryby i małże (ale oszczędzającym organizmy oddychające płucami). Każdy zakwit jednak kiedyś się kończy i masa glonów obumiera. W wielu przypadkach jest to okazja do uwolnienia toksyn zawartych w ich ciałach, a więc szczyt toksyczności. Po tym zaś następuje faza druga – te ciała zaczynają gnić, pochłaniając cały dostępny tlen. W ciągu kilkunastu godzin nasycenie tlenem może z wartości 300% spaść blisko zera. Różnica ciśnień parcjalnych tlenu między organizmami a otoczeniem wyzwala chorobę gazową (bąbelki tlenu uciekają przez skrzela, uszkadzając je dalej), ale, co ważniejsze – w wodzie brakuje tlenu dla organizmów go potrzebujących. W katastrofie odrzańskiej wraz z wodą w dół rzeki spłynęły nie tylko zwłoki miliardów Prymnesium parvum, ale też tysięcy ryb. Te ryby, które jakoś przeżyły kontakt z prymnezyną, trafiły na strefę beztlenową. Sytuacja w dolnej Odrze i jeziorze Dąbie była więc ciągiem dalszym katastrofy z górnego biegu, ale miała zupełnie inny charakter. Tzn. pewnie prymnezyna była obecna w wodzie, ale być może w mniejszym stężeniu, a głównym zabójcą stała się przyducha. Osoby próbujące ratować tamtejsze ryby zdawały sobie z tego sprawę i podejmowano różne próby dotlenienia wody, głównie przez jej mieszanie – strumieniem wody z wozów strażackich, śrubami motorówek – czym się dało. Według osób wyposażonych w mierniki stężenia tlenu – próby te były praktycznie bezskuteczne.

Publikacja Satory wyjaśnia więc jeden z mechanizmów decydujących o tolerancji na niski poziom tlenu, który wystąpił w dolnej Odrze jako skutek zakwitu i napływu martwych ryb z góry rzeki. Rzecz w tym, że sposób, w jaki ją spopularyzowano na polskiej witrynie „National Geographic” kompletnie ją wypacza (możliwe, że sam Satora zgadza się na tę interpretację, której nie mógł umieścić w recenzowanym czasopiśmie naukowym). Nagłówek odkrywa rewelację „Wiadomo już, co zabiło ryby w Odrze w 2022 roku. To nie toksyczne algi”. Owszem – nadal ściśle biorąc, nie ma w nim nic wprost błędnego: w dolnej Odrze głównym czynnikiem zabójczym było niedotlenienie. Tyle że w tym zakresie było to już wiadomo w samym momencie katastrofy, więc nie ma tu nic odkrywczego. Satora nie to odkrył. To, co jest dezinformacją, to rozszerzenie na całą katastrofę tego, co wydarzyło się w jej drugim etapie, który nie nastąpiłby, gdyby nie pierwszy z toksycznymi algami. Satora w wywiadzie mówi, że ryby, które obserwował wyglądały na duszące się, a jego analizy wskazują na rozrost skrzeli. Tyle że ma się to nijak do ryb, które ginęły w pozostałych częściach Odry. One nie miały skrzeli przerośniętych tylko zanikłe. Oczywiście, takim szczegółem nie przejmują się ci, którzy chcą podważyć konsensus naukowy. W przekazie medialnym Prymnesium parvum zostało uniewinnione albo wręcz w ogóle znikło. W domyśle – było ściemą ekologów (aktywistów), żeby podważyć działania gospodarcze (kopalnie, zakłady przemysłowe produkujące dużo solanki, np. chemiczne, regulacje ułatwiające żeglugę) albo biologów (naukowców), którzy według niektórych, jak wiadomo, współpracują ze światowym rządem w różnych celach zniewalających ludzkość. To klasyczny przykład dezinformacji, w której prawdziwe dane (wyniki badań Satory) są rozpowszechniane z mylącym komentarzem.

Hydrobiolodzy generalnie nie mają problemu z powiązaniem katastrofy Odry z Prymnesium parvum, choć mogą różnie rozkładać akcenty. Dla nich to nie jest kwestia polityki tylko ekologii. Tymczasem dla niektórych Prymnesium parvum może sobie być ciekawostką hydrobiologiczną w USA, Anglii, Grecji czy Norwegii, ale w Polsce nie może. W Polsce staje się kwestią polityczną. W szczególności zaś według niektórych w ogóle w Polsce go nie ma albo nie ma ono zdolności toksycznych. Ciekawe czy w Stanach Zjednoczonych są ich odpowiedniki Fundacji Tesli czy profesora Babińskiego. Pewnie tak.

Piotr Panek

fot. Zakwit sinicowy we wrocławskiej Odrze jesienią 2023. Piotr Panek, licencja CC BY-SA 4.0