W obronie tych, którzy pozwolili na śmierć dziecka

W obliczu kolejnej tragicznej śmierci dziecka pobitego przez opiekuna rozgorzała znów debata na temat krzywdzenia dzieci i niewydolności… systemu – mówili niektórzy. Jakiego systemu? – pytali inni. Wypowiedziało się rozsądnie kilku ekspertów: psychologów, pedagogów, działaczy. Wbrew niektórym mediom, także tym zazwyczaj rozsądnym, mówili: byleby tylko teraz nie szukać winnych. Wbrew mediom domagającym się odpowiedzialności nie tylko ojczyma i pytającym kategorycznie: dlaczego nikt nie zabrał chłopca do rodziny zastępczej?

Osoby niezaznajomione z systemem mogą mieć następujące wyobrażenie. Mamy przemocową rodzinę, ktoś przemoc zgłasza, pojawia się kurator, widzi przemoc, zabiera dziecko do rodziny zastępczej, gdzie wszyscy żyją długo i szczęśliwie. To teraz przejdźmy do rzeczywistości.

Pomińmy może opis napuszonych politycznych dywagacji o świętości rodzinny, słyszeliśmy je wszyscy dziesięć razy i dobrze znamy. W jaki sposób prawo chroni rodzinę, gubiąc krzywdzone dziecko, eksperci wyjaśnili wystarczająco dobrze.

A więc mamy podejrzenie przemocy, policja zakłada niebieską kartę… Super. Co z tego wynika? Nic. Niebieska karta kompletnie nie działa. Istnieją domowi sprawcy przemocy, którzy mają już po kilka niebieskich kart na różnych komisariatach. Wypełnienie jakiegoś dokumentu najczęściej nie zmienia rzeczywistości.

Idźmy dalej. Zaniepokojona o dziecko instytucja (szkoła, placówka ochrony zdrowia, niekiedy psycholog) zgłasza do sądu wniosek o wgląd w sytuację rodziny. Wydział rodzinny ustanawia nadzór kuratora. Kuratorów zawodowych jest bardzo niewielu i nie sprawują z reguły nadzoru bezpośrednio, tylko poprzez podlegających im kuratorów społecznych. Ten ostatni to pierwsza linia frontu. Sam odwiedza podlegających mu kilkadziesiąt osób czy też częściej w opisywanej sytuacji rodzin. Ich liczba przekłada się na częstość odwiedzin i jakość sprawowanego nadzoru.

Co więcej, kurator społeczny zazwyczaj powiadamia wcześniej, kiedy odwiedzi daną rodzinę. Która zwykle zdąży wytrzeźwieć i posprzątać. Zdarzają się co prawda niezapowiedziane wizyty, ale nikt nie ma obowiązku przebywania we własnym mieszkaniu / domu / miejscu zamieszkania. Nie było mnie, byłem na rybach, myślałem, że wieczorem biorą najlepiej. A te odgłosy to od sąsiadów pewnie.

A zdarzają się i takie miejsca zamieszkania, gdzie kurator po prostu boi się wejść. Jest sam. I wchodzi rozmawiać z przemocowym sprawcą o stosowanej przez niego przemocy. Z alkoholikiem o alkoholizmie. Z rodzicami zaniedbującymi dzieci w zaniedbanym jeszcze bardziej mieszkaniu czy domu, gdzie leci z sufitu, a grzyb pokrywa ściany.

I często wszyscy w tym domu są przeciwko niemu. Łącznie z bitą żoną i krzywdzonymi dziećmi. Ukrywającymi przemoc. Rodzina trzyma się razem.

Tak więc zapada decyzja o zabraniu dziecka z domu. Nie, zazwyczaj nie do rodziny zastępczej. Planowane lata temu odejście od systemu dużych domów dziecka zakończyło się całkowitym fiaskiem. Tak więc zabrane z domu dziecko trafia do… pogotowia opiekuńczego. To placówka mająca na szybko zająć się dzieckiem, dopóki nie znajdzie się miejsce na stałe. Idealnie byłoby, gdyby po kilku dniach trafiło wreszcie do rodziny zastępczej. Polskojęzyczna Wikipedia wspomina, że nie powinno przebywać w PO powyżej trzech miesięcy. Realnie trafia tam na znacznie dłużej, niekiedy półtora roku. Brakuje miejsc w rodzinach zastępczych i w rodzinnych domach dziecka. W zwykłych domach dziecka po prawdzie też, dzieci jest za dużo w stosunku do liczby pracowników.

Tymczasem umieszczone w placówce czy w nowej rodzinie dziecko nie wymaga opieki jak każde inne. Wymaga znacznie większej. Lata przemocy i zaniedbań zostawiają trwały ślad, a dziecko wymaga opieki nie tylko psychologicznej czy często psychiatrycznej, ale też leczenia narastających od lat chorób somatycznych.

Ktoś musi ogarnąć po kilku specjalistów dla każdego dziecka. Zdarza się, że dom dziecka czy pogotowie opiekuńcze przyjeżdża do psychiatry dziecięcego całą grupą, czterech pacjentów naraz (tylu mieści się w samochodzie). Gorzej, jeśli mają danego dnia więcej różnych konsultacji u różnych osób niż pracowników. Z uwagi na słabą umiejętność bilokacji część z nich muszą sobie odpuścić.

Pozostaje pytanie, kto ma o leczeniu tego zabranego rodzinie dziecka decydować. Wbrew pozorom zazwyczaj odebranie rodzicom potomstwa i umieszczenie go w placówce nie oznacza automatycznie odebrania im praw. Z automatu prawa rodzicielskie zostają ograniczone. Odebranie praw traktowane jest jako stateczność i stosowane głównie wtedy, gdy rodzic nie rokuje jakiejkolwiek poprawy. Rozsądny sąd, nawet nie odbierając praw rodzicom, ograniczy je, wskazując wyraźnie, że przekazuje pracownikowi placówki czy członkowi rodziny zastępczej prawo do podejmowania decyzji medycznych. Bez takiego zapisu o leczeniu dziecka umieszczonego w pogotowiu opiekuńczym bądź gdziekolwiek indziej decyduje niewydolny rodzic. I z uwagi na specyfikę leczenia często potrzebna jest jego pisemna zgoda na konkretne działania. Opiekun faktyczny może wyrazić zgodę na nieinwazyjną diagnostykę.

Z drugiej strony wyznaczenie opiekuna prawnego po odebraniu praw rodzicielskich także nie zawsze rozwiązuje sprawę. Zazwyczaj zostaje nim pracownik domu dziecka czy innej placówki. Jednakże dzieci nierzadko zmieniają placówkę. I wtedy o leczeniu wychowanka jednej placówki decyduje osoba pracująca w innej.

Ponadto przekazywanie informacji pomiędzy rodzicami, domami dziecka i pogotowiami opiekuńczymi zawodzi. Placówka czy rodzina zastępcza otrzymuje dziecko z informacją ustną, że gdzieś tam się leczy. Dość ważnego wywiadu rozwojowego i rodzinnego często nie ma w ogóle. Co się z dzieckiem działo w dzieciństwie, znika w mroku dziejów. Często placówka czy rodzina dostaje dziecko, o którym tak naprawdę nic nie wie. Niekiedy dokumenty dochodzą po czasie. Niekiedy są przerażająco niepełne. Pewnych rzeczy ustalić po czasie się nie da. Aczkolwiek w drugą stronę jest często jeszcze gorzej: dziecko po powrocie do rodziny pochodzenia przestaje zgłaszać się do lekarza. Zapewne nie z powodu nagłego ozdrowienia.

Są dzieci, które w placówkach aklimatyzują się świetnie. Wreszcie nikt nie bije, nie przychodzi pijany i nawet można zjeść ciepły posiłek. Mają swoje ulubione ciocie, jak mówią, z którymi nawiązują głębsze relacje. Często jednak dziecko czy adolescent przyzwyczaić się nie jest w stanie. Kilkuosobowy pokój z osobami – jak on – problemowymi, zmieniający się na dyżurach pracownicy stawiający wymagania, których w domu nigdy nie było. Posprzątać? Nie używać wulgaryzmów? Nie bić się? Po latach w środowisku permanentnego bałaganu, gdzie wszyscy klęli i stosowali przemoc? I wszyscy dorośli z nowego środowiska stają się wrogami.

Albo przeciwnie – małe dziecko w placówce innej niż rodzinny dom dziecka z dwójką stałych opiekunów. Prawidłowy rozwój obejmuje tworzenie więzi, relacji z bliską osobą. Tą konkretną, która jest obecna codziennie. Zmieniający się opiekunowie to prosta droga do wyhodowania zaburzeń selektywności przywiązania – w dzieciństwie wychowanek będzie kleił się do każdej napotkanej osoby, a w dorosłym życiu nie będzie zdolny do zbudowania bliskiej więzi z jedną osobą.

Tak więc decyzja o zabraniu dziecka z rodziny jest bardzo trudna i nie można podejmować jej pochopnie. Huczne poszukiwanie winnych nie poprawi sytuacji kolejnych dzieci. Raczej pogorszy, jeśli decyzje podejmować będą osoby w lęku. Pomyłki się zdarzają, podobnie jak w medycynie. Łatwo ferować wyroki, nie mając pojęcia, jak sprawy wyglądały w rzeczywistości.

Z drugiej strony są sytuacje, gdy decyzja jest dosyć oczywista. Cokolwiek byśmy złego powiedzieli o polskim systemie placówek, nikt tam zabranych z domu dzieci nie zabija.

Marcin Nowak

Ilustracja: Melissa Hanhirova, Vauvojen värileikki sateenkaariperheille. Za Wikimedia Commons, CC BY 4.-