To nie szpitale tworzą szramy

Znajoma osoba podsunęła mi ostatnio tekst dotyczący zdrowia psychicznego dzieci i młodzieży. Joanna Ławicka podejmuje ten bardzo ważny temat w „Krytyce Politycznej” – pisze ciekawie, jednak z pewnymi wnioskami absolutnie nie mogę się zgodzić.

Autorka zaczyna od opisu własnej hospitalizacji na oddziale neurologii dziecięcej w połowie lat 90. – usłyszała pełno złośliwych komentarzy, opowiada o zaniedbaniach personelu. Obok oddziału, na którym przebywała, był oddział psychiatrii wieku rozwojowego. Autorka wspomina też pojedynczą konsultację psychiatryczną.

Dalej Autorka odwołuje się do książki „Szramy. Jak psychosystem niszczy dzieci” Beresia i Szrejtnera. Pisze o „katastrofalnym stanie” psychiatrii dzieci i młodzieży w Polsce, „warunkach urągających ludzkiej godności”. Zauważa, że „czasem na oddziale dziecko widzi specjalistę tylko raz. Czas odmierza mu wydawanie często rutynowo wypisywanych leków i posiłków, których nikt przy zdrowych zmysłach by nie tknął. (…) Dostają paszę i mają przeżyć. Młodych anorektyków i anorektyczki nakarmi się na siłę”. Jeszcze dalej czytam o „wstrząsających historiach, horrorze”.

Wiem, że nie tylko taki obraz chce zarysować Ławicka, bo pisze i tak: „Ale oprócz tego kawałka są jeszcze inne. Na wszystkich oddziałach zamkniętych warunki są bardzo trudne, ale nie wszędzie personel znęca się nad dziećmi. Są oddziały otwarte, dzienne, pomoc środowiskowa. Są wspaniali, oddani dzieciom lekarze psychiatrzy i fantastyczni terapeuci dziecięcy. Nie powinno się o nich zapominać i tworzyć tak jednostronnego obrazu, jaki sugeruje książka”.

Cztery zdania pozytywnej treści wobec kilku akapitów negatywnej to trochę mało i z całości wyłania się niezwykle pesymistyczny obraz psychiatrii wieku rozwojowego w Polsce, szpitali jako miejsc krzywdzenia dzieci i personelu jako dręczycieli. Widać, że Autorka nie chce łajać wszystkich pracujących w tej dziedzinie, ale mam wrażenie, że brakuje jej pozytywnych przykładów. I bardziej współczesnego spojrzenia. W medycynie pięć lat to epoka – a 25?

Autorka na neurologii była traktowana jak na ówczesne realia źle, jak na dzisiejsze standardy – absolutnie skandalicznie. Przykro mi z powodu jej cierpienia, ale nie zgadam się na przenoszenie wniosków z pojedynczej hospitalizacji na oddziale niepsychiatrycznym sprzed ćwierć wieku na dzisiejszą psychiatrię. Kiedyś szpital psychiatryczny istotnie był instytucją totalną. Pacjenci wyrwani z własnego środowiska, zamknięci w ośrodku, w każdym prawie elemencie życia byli kontrolowani przez personel. Od takiego modelu się odchodzi.

Szpital psychiatryczny, jaki pamiętam sprzed pandemii, to było miejsce, w którym przynajmniej część pacjentów czuła się dobrze. Pamiętam… młode osoby przyjmowane przez rówieśników na oddziale gromkim siema!, witane na Społeczności i żegnane przed wypisem brawami. Właśnie – na Społeczności gromadzili się wspólnie pacjenci i personel. Każdy źle odebrany komentarz pracowników (ludzi jest dużo za mało, zwykle są przemęczeni, niekiedy poddenerwowani – czasem coś chlapną) był omawiany – bo pacjenci mieli prawo głosu (a na niektórych oddziałach to oni Społeczność prowadzili). Pamiętam Społeczność na oddziale dziecięcym, gdy w kluczowym momencie oddziałowa pedagożka wjeżdżała z wózkiem z upominkami dla dzieci, które otrzymały najwięcej słoneczek. Terapię zajęciową, na której pacjenci wykonywali prace plastyczne. Przygotowania do przedstawienia, na które zapraszano rodziców. A także, z pewnym smutkiem, ludzi, którzy unikali wypisu, bo było to jedyne miejsce, w którym czuli się bezpiecznie.

Czy warunki lokalowe są ciężkie? Tak, bo szpitale są przepełnione. Głównie dlatego, że nie ma wystarczającej opieki przedszpitalnej. Szpital to powinna być ostateczność stosowana, gdy inne metody zawiodą. O jakich jednak innych metodach mówimy, jeśli na psychoterapię (znacznie ważniejszą w populacji rozwojowej niż leki) czeka się niekiedy ponad rok? Jeśli, co słusznie Ławicka zauważa – i chwała jej za to, że ten problem rozpowszechnia – problemów dziecka latami nikt nie zauważa i trafia ono na leczenie dopiero, gdy dojdzie do jakiejś tragedii, kiedy nie da się już leczyć poza szpitalem? Niejako wszyscy ponosimy za to przepełnienie odpowiedzialność.

Szpitalne jedzenie? Hm, jeszcze pięć lat temu słyszałem, że osoba, której smakuje, tym bardziej nadaje się do leczenia. W ostatnich latach to jedzenie jest różne. Słabe, czasem niezłe. Fakt, porcje są małe. Są diety lepsze i gorsze. Czasem na oddziałach wieku rozwojowego zamawiane są zawsze te bogatsze. Młodzi pacjenci, hojnie zaopatrzeni przez rodziny również w czasie pandemii, i tak często ich nie jedzą, mnóstwo jedzenia idzie do śmieci lub – mimo powtarzających się uwag personelu – wylatuje przez okno. Zostaje mnóstwo, część zjadają pracownicy – to odnośnie do rzekomej niezjadliwości paszy. Karmienie na siłę? Zdarza się. Głównie na oddziałach leczenia zaburzeń odżywiania, zwykle u pacjentek (rzadko pacjentów), które przy przyjęciu zostały o nim poinformowane i wyraziły zgodę na taką możliwość, albo przyjętych bez zgody w stanie zagrożenia życia. Uważa się, że to ostatnie leży jednak wyżej w hierarchii wartości niż wolność osoby próbującej zagłodzić się na śmierć (do której i tak dochodzi w jadłowstręcie nawet u jednej pacjentki na pięć).

Podobnie wygląda problem przymusu bezpośredniego. Stosuje się go, ale zgodnie z przepisami ustawowymi, tylko w razie konieczności, kiedy pacjent zagraża sobie bądź innym, demoluje szpital, uniemożliwia leczenie innych osób.

Kwestia dostępności specjalistów? Zwykle przynajmniej raz w tygodniu jest obchód i pacjent widzi cały personel, z osobą kierującą oddziałem włącznie. Dłuższa rozmowa ze specjalistą rzeczywiście może odbyć się raz, po przyjęciu, jeśli na co dzień pacjentem zajmuje się rezydent. Ale zaraz, przecież na oddziałach innych specjalności chory często jest prowadzony wyłącznie przez rezydenta, specjalistę widzi tylko na obchodzie i nigdy nie zamienia z nim słowa, a jeśli leży krótko, to w ogóle go nie widzi. Na chirurgii rezydenci sami prowadzą operacje, o czym nie raz donosiły media. Na psychiatrii zazwyczaj regularnie konsultują się ze sprawującym nadzór specjalistą, na niektórych oddziałach codziennie. Dzięki nim niektóre placówki w ogóle funkcjonują, bo z pieniędzy, które NFZ płaci za pobyt (w przeciwieństwie do innych specjalności nie zwraca za procedury lecznicze), nie da się utrzymać oddziału.

Istotnie wielu pacjentów relacjonuje, że źle czuło się w szpitalu. Trzeba jednak pamiętać, że przyjmuje się tam ludzi, którzy już przedtem czuli się fatalnie, tak źle, że nie można im było udzielić adekwatnej pomocy poza szpitalem. Wielu osobom psychiatria rzeczywiście nie potrafi pomóc, ale tak jest w całej medycynie, nie potrafimy wyleczyć cukrzycy, niewydolności serca… Niekłamane cierpienie nie bierze się zwykle z faktu przyjęcia na psychiatrię. Bierze się w znacznej mierze ze sposobu, w jaki my – dorośli, rodzina, nauczyciele, lekarze, opiekunowie – podchodzimy do ich problemów, ze środowiska, jakie współtworzymy. O czym akurat świetnie pisze Ławicka. Jak już wspomniałem, chwała jej za ten kawałek.

Marcin Nowak

Bibliografia:

  • Błażej Kmieciak: Czy szpital psychiatryczny jest (nadal) instytucją totalną? Psychiatr Psychol Klin 2017, 17 (2), p. 142–151

ilustracja: Lukasz2, Instytut Psychiatrii i Neurologii, za Creative Commons