Brylewski nie tylko przed trzydziestką

Kiedy prawie miesiąc temu zmarł Robert Brylewski, wcale nie sądziłem, że będzie to inspiracją dla kolejnego wpisu. Sam on, choć czasem dość sprawnie i szybko podchwytywał nowinki techniczne, z nauką nie miał nic wspólnego. Nauka o muzyce popularnej w Polsce dopiero raczkuje i też jak dotąd nie za wiele uwagi mu poświęciła.

Bodajże najwięcej o nim napisał Konrad Sierzputowski, ale znamienne, że zrobił to w artykule „Perski kryzys. Muzyka jako uniwersalna i/lub wernakularna figura protestu”. Tytuł jest pewną grą słów (właściwie to mógłby być „Perski »Kryzys«”) i wskazuje, że może być o zespołach Brylewskiego Kryzys i Brygada Kryzys, ale jednocześnie pokazuje, że skupia się na przypadku zespołu irańskiego, dla którego zespoły Brylewskiego są pewnym odniesieniem. Sierzputowski zresztą wprost pisze: „Zaznaczam, że w dalszej części tekstu pomijam biografię zespołów Roberta Brylewskiego, która jest dość dobrze opracowana i znana”.

Owszem, jest znana, ale dzięki dziennikarzom, a nie historykom, kulturoznawcom czy muzykologom. Dlatego jeśli Brylewski się już pojawia w kolejnych artykułach naukowych (zwykle jako przykład czołowej postaci subkultury końcowego PRL), to odnośniki bibliograficzne zwykle ograniczają się do książki „Kryzys w Babilonie”, będącej wywiadem rzeką, jaki przeprowadził z nim Rafał Księżyk.

Z tym znaniem to przypuszczam, że Sierzputowski przesadza. Owszem, jemu jako badaczowi kultury popularnej zapewne jest znana, ale większości osób niespecjalnie interesujących się muzyką rockową nazwy nawet najbardziej znanych jego zespołów – jak Kryzys, Brygada Kryzys, Armia czy Izrael – pewnie co najwyżej ledwo się kołaczą w głowie, a takie jak Falarek Band, 52UM, The Users pewnie już nie, nie mówiąc o jeszcze mniej znanych.

Brylewski nie jest nawet przykładem artysty, który sam jest mało znany, ale każdy kojarzy jego piosenki (jak, powiedzmy, Jacek Cygan czy Seweryn Krajewski – autorzy tekstów lub muzyki co drugiego polskiego przeboju końca XX w.). Obstawiam, że spośród piosenek, w których maczał palce, największą szansę na bycie choćby kojarzoną jest „To co czujesz, to co wiesz” Brygady Kryzys, bo była popowa i swego czasu puszczana w różnych stacjach radiowych. Muzyka, którą tworzył Brylewski, jest popularna pod względem typologicznym (w polskiej terminologii bardziej utrwalone są nazwy trójkąta typologicznego „muzyka rozrywkowa/poważna/ludowa”, ale w związku z pozycją angielszczyzny forma „muzyka popularna” coraz bardziej wypiera tę pierwszą nazwę), ale faktycznie jest raczej niszowa. Owszem, na początku lat 90. nawet hardcorowo-punkowa Armia miała pewną rozpoznawalność (w tym czasie na świecie popularne przecież były Metallica czy Nirvana), ale wkrótce potem rozkwitła polska scena poprockowa, spychając bardziej alternatywne odmiany rocka, a niedługo potem i ona uwiędła. Z zespołów o punkowych korzeniach chyba tylko Kult i T.Love jakoś się odnalazły komercyjnie w nowej rzeczywistości.

To bardziej na scenie punkowej (i nie tylko) Brylewski może być ukrytym współtwórcą. Jeżeli pominąć liczne zespoły nagrywające i wydające się same, ale przez to znane bardzo nielicznym, co druga popularniejsza kapela punkowa nagrywała swoje albumy w studiu Brylewskiego, który poza tym nieraz sam dołożył coś od siebie, choćby i na tamburynie. W studiu Złota Skała nagrywały legendy polskiego punka, jak Post Regiment czy Alians. Nic Czytelnikom nie mówią te nazwy? Możliwe, to nie jest muzyka z radia. No, jest szansa, że ktoś w radiu usłyszał Pidżamę Porno.

Rola Brylewskiego była nieco inna – nawet jeżeli jego muzyka jest niszowa (choć w skali subkultury punk i reggae jest on centralną postacią), to jest inspiracją dla wielu muzyków znacznie w Polsce popularniejszych. Wpływ muzyki Brylewskiego w świecie alternatywnego rocka sięga też Niemiec, ale to pozostaje niszą, może z wyjątkiem zespołu Rammstein. Gorzkim tego dowodem jest fakt, że czołowy polski wortal plotkarski niespecjalnie miał potrzebę szukania ciekawostek z jego życia i śmierci też by raczej nie zauważył, ale odnotował pogrzeb, na którym pojawiło się kilkaset osób, w tym właśnie takie, które są w zainteresowaniu tego serwisu.

***

No ale dalej, co to ma do bloga naukowego? Otóż niedawno ukazało się badanie dotyczące otwartości muzycznej w zależności od wieku. To jest jakiś pretekst.

Co prawda badanie to nie jest jakimś wyrafinowanym badaniem antropologiczno-kulturoznawczym. Właściwie to chyba była zwykła ankieta wśród użytkowników Deezera, jednego z serwisów do słuchania muzyki. Piszę „chyba”, bo samego opisu badania nie udało mi się znaleźć – wszędzie, włącznie z blogiem Deezera, są tylko jego omówienia. Zatem nie ma też właściwie publikacji. Ale pretekst to pretekst.

Według tego badania przeciętny słuchacz muzyki w pewnym momencie życia przestaje poszukiwać nowej muzyki i słucha już tylko tego, co zna. W różnych krajach średni wiek tego momentu wypada koło trzydziestki, choć różnice nawet w samych średnich wynoszą kilkanaście lat. Wśród omówień tego badania są też takie, które wskazują, że dotyczy to nie tyle miłośników muzyki, ile jej konsumentów, którzy i tak wcześniej za bardzo nie szukali muzyki, tylko byli nią otaczani jako nastolatkowie poszukujący tożsamości. Chodzili na dyskoteki czy prywatki, gdzie muzyka była obecna i była mniej lub bardziej ważna w nawiązywaniu czy utrzymywaniu kontaktów (por. wpis o liczbie Dunbara). Po studiach życie się stabilizuje i muzyki potrzebują tylko jako umilenia tła, a nie jako źródła nowych przeżyć.

Może to i prawda. Na tym jednak polegają uśrednienia. Jedni w ogóle nie za wiele słuchają muzyki i nie poszukują nowości w ogóle. Leci w telewizji czy radiu, to leci. Nie leci, to też nic. Inni nawet w podeszłym wieku wciąż starają się być na bieżąco z nowościami i znajdować w nich coś bardziej dla siebie. Jednak faktem jest, że wśród nastolatków nowej muzyki poszukuje wielu, a wśród osób w wieku średnim niewielu i da się wyznaczyć statystyczną średnią końca zainteresowania. Niemniej badania nie przeprowadzono na grupie reprezentatywnej, a wśród użytkowników Deezera. Jest to już przebrana grupa – osoby, które słuchają muzyki nie przypadkiem, a więc są nią zainteresowani ponad przeciętną.

Nawet w tej grupie ludzie deklarują, że szczyt poszukiwania nowości mają w połowie trzeciej dekady życia (wcale nie jako nastolatkowie!), po czym dość raptownie dopada ich codzienne życie (praca, dzieci), zabierając czas na szukanie nowości. Jest jeszcze jeden czynnik – dla nastolatków wszystko jest nowe, dwudziestokilkulatkowie najintensywniej eksplorują zasoby muzyczne w poszukiwaniu czegoś dla siebie, ale trzydziestolatkowie są przytłoczeni nadmiarem muzyki, w której coraz trudniej im znaleźć coś nowego i wartościowego jednocześnie. Co dość ważne, uczestnicy badania w większości deklarują, że to nie tak, że muzyka ich przestała bawić. Słuchają dalej, ale narzekają na to, że już nie mają możliwości poznawania nowości. Stąd wyniki badania są podsumowywane jako muzyczny paraliż.

Wszystko wskazuje na to, że badano cały przekrój wiekowy naraz, a nie prowadzono badania na kohorcie pokolenia, które dorastało i przechodziło te etapy. W tym drugim przypadku teoretycznie mogłoby być tak, że to nie ludzie się zmieniają, tylko np. w momencie, gdy grupa badana doszła do trzydziestki, na rynku muzycznym nastąpił zanik wartościowych nowości. Ponieważ sam do pewnego stopnia wpisuję się w model, wolałbym, żeby to był wynik obiektywnego zejścia muzyki na psy, a nie tego, że zdziadziałem… Na przykład po co mam poznawać Avril Lavigne, skoro znam już Kim Wilde, a dalej – po co mam poznawać tegoroczną płytę tejże, skoro to, co najlepsze, zaśpiewała w latach 80. i 90.?

Wśród mojej grupy znajomych chęć słuchania muzyki raczej przekracza przeciętną populacyjną. Nie jest to dziwne o tyle, o ile niemałą część moich obecnych znajomych poznałem w kontekście muzycznym. Znam 40- czy 50-latków, którzy wcale nie chcą zatrzymać się na muzyce, którą poznali jako 20-latkowie. Ale mimo wszystko tak zupełnie nowej muzyki szuka już nie tak wielu. Raczej może to być czekanie na nową płytę, ale zespołu już znanego, czy eksplorowanie muzyki sprzed lat (skoro się jej nie znało, to w sumie wciąż poznawanie nowego), ale z gatunków, które się lubi od lat.

Tu też przydałoby się porządne zdefiniowanie nowości. Nie wiem, co mają na myśli autorzy badania i co mieli na myśli uczestnicy. Czy nowa płyta Leonarda Cohena to nowość? Czy gdy Armia w 2009 r. nagrała płytę „Der Prozess”, stosunkowo podobną do poprzedniej (ciężki rock), to była nowość? A czy gdy w tym samym roku nagrała płytę „Freak”, w której zamiast z punka i metalu rock więcej zapożyczył z jazzu, przez co płyta ta jest niepodobna do poprzednich, to wciąż kontynuacja znanego, czy jednak coś nowego? Czy gdy ktoś nieźle zna Metallicę, a nie znał Megadethu, który w gruncie rzeczy gra coś podobnego, odkrywając dyskografię tego drugiego, poznaje coś naprawdę nowego, czy pozostaje w nurcie znanego metalu?

Z muzyką Brylewskiego zetknąłem się jako nastolatek. Miałem teoretyczne szanse poznać jej początki jako niemowlę, ale nawet jako dziecko nie miałem pojęcia, że jest ktoś taki ani co gra. Jego muzykę poznałem, poznając Armię. W podobnym czasie docierały do mnie pojedyncze utwory Brygady Kryzys, ale że łączy je gitarzysta i współkompozytor (w tych przypadkach podział z klasycznej piosenki estradowej: autor tekstu-autor muzyki-wykonawca jest mocno zatarty, nawet jeżeli na potrzeby ZAiKS coś tam się formalnie podaje). Trochę później okazało się, że trudno, aby zespół miał dwóch liderów, i Brylewski odszedł z Armii, która z nowym gitarzystą poszła w stronę bardziej metalową niż punkową.

Mimo to, gdy w radiu usłyszałem utwór nieznanego mi zespołu Falarek Band, zauważyłem pewne pokrewieństwo, co ciekawe – z tą odsłoną Armii, która się objawiła właśnie po jego odejściu. Najwyraźniej coś takiego wtedy wisiało w powietrzu w tym środowisku. Wtedy jeszcze wydawało się, że wszystko rozwinie się w słuszną moim zdaniem stronę: Armia (już bez Brylewskiego) zagrała na festiwalu w Opolu, w TVP były programy z muzyką alternatywną, powstające stacje telewizyjne (np. Wisła, przodek TVN) też z nią eksperymentowały, Falarek był puszczany nawet w Polsacie, Tomek Lipiński (solo) czy Darek Malejonek (wówczas lider Houku), czyli koledzy Brylewskiego z zespołów Tilt czy Izrael, mieli piosenki na głównych listach przebojów. A ja byłem koło dwudziestki i chętnie poznawałem nową muzykę.

Tymczasem Brylewski, który nigdy specjalnie nie zabiegał o komercyjną popularność, schodził znowu do podziemia. Już wcześniej jako inżynier dźwięku stosował technikę łączenia wielu ścieżek aż do granicy słyszalności, zwaną dubem. Dla muzyki Izraela, czyli reggae, to był typowy zabieg, ale dla punka nie, więc Armia brzmiała zdecydowanie inaczej niż cała reszta tej sceny. Rozwinął to w Falarku, aż do granic, gdy tej muzyki już nijak się nie dało zaszufladkować jako rock i zaczął nagrywać solowo muzykę elektroniczną, publikując ją w raczkującym wówczas w Polsce internecie.

Przyznam, że magia dwudziestki na mnie nie zadziałała. Nie mam nic przeciwko muzyce elektronicznej, ale muzyka firmowana jako RMB (Robert Maksymilian Brylewski) wzbudziła we mnie sympatyczne zainteresowanie, ale bez zachwytu. Wolałem poeksplorować wcześniejsze, bardziej punkowe i reggae’owe dokonania. W zasadzie dopiero wtedy odkryłem Kryzys, Brygadę Kryzys i trochę Izraela (ten też wcale nie tak bardzo mnie poruszył i tak zostało). Jeżeli chodzi o elektronikę, to z polskich wykonawców już wolę Piotra Kalińskiego (Hatti Vatti), który skądinąd Brylewskiego poznał osobiście i pewnie uważa się za ucznia. (Gdybym był mniej introwertyczny, też miałbym szansę go poznać – nie był gwiazdorem odcinającym się od ludzi, ale uczniem za bardzo bym nie został).

Wtedy jednak wolałem poznawać więcej muzyki, którą Brylewski nagrywał jako dźwiękowiec, a nie autor. Zwykle zresztą nie byłem nawet świadomy jego udziału – czasem to były jakieś przegrywane kasety bez opisu takich szczegółów. Między innymi wówczas do mojej czołówki należał folkpunkowy Świat Czarownic, który czasem wplatał w repertuar dubowe elektroniczne wstawki, ale jako żartobliwy dodatek. Aż tu nagle pojawiła się płyta Świat Czarownic i Robert Brylewski (na rynku jest też wersja z odwróconą kolejnością w tytule, ale o chyba identycznej zawartości), która w całości była dubowa (choć zupełnie w innym stylu niż wcześniejsze albumy tego zespołu). Brylewski wtedy w ogóle oddalił się od warszawskiego środowiska punkowo-reggae’owego i zaczął współpracować z Tymonem Tymańskim czy Marcinem Świetlickim w zespołach, które nawet ja słabo znam. Stąd na płycie tej pojawił się wokal (czy melorecytacja) nie tylko wokalistów Świata Czarownic i samego Bryla, a też Świetlickiego, Muńka Staszczyka (T.Love) i Grabaża (Pidżama Porno, Strachy na Lachy).

Płytę kupiłem, więc mimo początkowego zdziwienia parę razy posłuchałem i w końcu polubiłem. Ale tymczasem Brylewski poszedł jeszcze w inną stronę. Właściwie to nawet nie całkiem inną, bo to była konsekwencja, ale dla mnie kolejny jego zespół, 52UM, mimo charakterystycznego dla tego etapu Brylewskiego brzmienia melancholijnych pogłosów ma za dużo popu. Jednak tu chyba coś z tą trzydziestką jest na rzeczy. Trochę tego zespołu próbuję słuchać od czasu do czasu, ale nie potrafi to wyjść poza sferę przyjemnego tła. Gdyby nie Brylewski za tym stał, tobym dawno sobie odpuścił.

Koło mojej trzydziestki pojawiło się jeszcze jedno ciekawe zjawisko, otóż po latach Tomasz Budzyński znowu zaprosił Sławomira Gołaszewskiego i Roberta Brylewskiego do nagrania płyty Armii. Ale to w żadnym wypadku nie było powtórzenie stylu Armii z lat 80. i początku 90. – Brylewski wniósł tu już nie tylko duby, ale też dużo jazzu. To mocno nadwerężyło moją otwartość, ale ostatecznie się przekonałem. (Było o tyle łatwiej, że już wcześniej z jazzem w rocku flirtował Świetlicki, którego słucha się przecież nie dla oprawy muzycznej, a tekstów).

No cóż, tak to działa, jeżeli coś Brylewski firmował swoim wkładem, jakoś z większą sympatią tego słucham. Tak naprawdę nic w tym dziwnego – ile razy jakiś wiersz wydałby nam się przeciętny, gdyby był anonimowy, a gdy dowiadujemy się, że napisał go poeta, którego skądinąd cenimy, jakoś zaczynamy w nim dostrzegać wartość?

Tak więc mój anegdotyczny przykład trochę potwierdza ankietę co do wieku, a trochę nie. Po trzydziestce nie przestałem poznawać nowej muzyki, ale o ile koło dwudziestki nowy wykonawca mógł mnie zachwycać co miesiąc, o tyle teraz, choć dzięki serwisom takim jak Deezer, Spotify czy YouTube niemal codziennie poznaję jakąś nową piosenkę (często starą piosenkę skądinąd znanego wykonawcy), o tyle poznanych dopiero po trzydziestce wykonawców, których płyt chce mi się posłuchać więcej niż raz, mogę wymienić kilkoro. Niestety, nowych zespołów Brylewskiego już w tym nie będzie.

fot. Radosław Kisielewski