Dwanaścioro ptasiarzy i ogon
Zacznę od tego, że nie cierpię na Birding Compulsive Disorder. To ważne stwierdzenie, bo ten wpis będzie o książce, która właśnie opisowi tego schorzenia jest poświęcona, nawet jeśli autor miał inne intencje. Chodzi o „Dwanaście srok za ogon” Stanisława Łubieńskiego.
Nie cierpię na BCD, mimo że ze Staszkiem Łubieńskim zdarzyło mi się oglądać te same ptaki w parku Szczęśliwickim, któremu poświęca rozdział „Ażurowy zwierz nad Glinkami”. Właśnie wtedy zrobiłem pierwsze zdjęcie obrączki na nodze mewy. Jednak to Staszek je wysłał do bazy, ja zacząłem to robić później (ten wpis). Dla mnie jednak park Szczęśliwicki to przede wszystkim miejsce, gdzie nie tylko przylatują różne gatunki mew, ale rosną różne gatunki sosen, a bardziej interesuje mnie, skąd tam się wziął sitowiec nadmorski niż bernikla kanadyjska.
Nie cierpię na BCD objawiające się wg opisu Łubieńskiego nagłym hamowaniem samochodu na widok przelatującego niecodziennego ptaka. Wręcz przeciwnie, zwykle mimo zauważenia czegoś ciekawego jadę dość długo, szukając jakiegoś dogodnego miejsca na poboczu, a obiekt, który chcę dokładniej oglądnąć, bezsensownie się oddala. Natomiast znam osobiście opisany w tej książce sposób prowadzenia samochodu – w dużych gumiakach, przez które prawie nie czuje się pedałów, ale których nie chce się co chwila wzuwać i zzuwać. Znam też ten typ dróg, z kruszonym eternitem z pobliskiej wsi w charakterze utwardzenia.
Kiedy czytam o innej drodze, asfaltowej z rozjechaną wiewiórką, też oczywiście to znam. Podobnie jak wiem, co znaczy rów melioracyjny w poprzek łąki, którego nie da się przeskoczyć i który sprawia, że cel odległy o kwadrans nagle okazuje się odległy o godzinę. Znam też te młodzieżowe wyjazdy „na ptaki”, w których owszem, obserwuje się ciekawe gatunki, ale ważniejsze są inne doświadczenia.
Oczywiście, moja żona zapewne nie zgodzi się z tą samodiagnozą. Ją moje nagłe przerywanie zwykłego spaceru w celu wyciągnięcia aparatu z zoomem na widok zaobrączkowanej ptasiej nogi ma prawo irytować. Ale to naprawdę nic w porównaniu z przypadkami miłośników ptaków opisywanymi przez Łubieńskiego.
„Dwanaście srok…” właśnie jest książką o obserwowaniu ptaków bardziej niż o samych ptakach. Autor jest ptakolubem, zgodnie z tym, co opisywałem dawno temu tutaj. On sam nie lubi tego określenia, woli „ptasiarza”, ale skromnie zastrzega, że ornitologiem nie jest. Jest też zaprzeczeniem tego, co pisałem we wpisie bliźniaczym – bo jest stuprocentowym inteligentem, ale o ile wykształcił się w kulturoznawstwie i niejakie sukcesy na tym polu odnosi, o tyle jego hobby jest właśnie ptasiarstwo. Ja jednak pozostanę przy swoim zdaniu co do ptakolubstwa, bo według mnie ten zbiór słowiańskich morfemów dobrze oddaje ornito-filię.
Dzięki wykształceniu, ale i już pewnej praktyce, tak książkowej, jak na łamach czasopism, jego talent literacki miał szansę objawić się w „Dwunastu srokach…” z różnych stron. Zręcznie przeskakuje z reportażu do dziennika, z biografii (po części auto-) do eseju popularnonaukowego. Ostatecznie należy więc tę książkę zaszufladkować w kategorii popularnonaukowej.
A to kategoria wciąż na polskim rynku bardzo skromna. I wciąż budowana głównie przez tłumaczenia. „Dwanaście srok za ogon” to oczywiście inna popularyzacja nauki niż uprawiana przez naukowców takich jak Dawkins, Gould czy Hawking. Bliższa jest już bardziej humanizującym opowieściom Dröschera, a najbardziej Lorenza, który zresztą w „Dwunastu srokach…” też się pojawia w roli epizodycznej. Przeskoki te występują w obrębie rozdziałów, z których większość to przeplataniec dwóch głównych wątków, np. reportażu z jakiejś wyprawy w poszukiwaniu ptaków czy ptasiarzy i popularyzującego opisu jakiegoś zagadnienia ornitologicznego. Czasem są wplatane cytaty.
Tytuł właśnie nawiązuje do tego przeskakiwania. Łubieński przyznaje, że rozdziały nie tworzą spójnej fabuły. Jest ich dwanaście i każdy jest o czymś innym, a przy okazji każdy jest kilkuwątkowy. Moim zdaniem to żaden zarzut. Mógł wymyślić jakiś pretekst, jak Wajrak, porównań, z którym siłą rzeczy trudno uniknąć, który swoje eseje o zwierzętach ustawił według miesięcy, ale przyznajmy – to byłby tylko zabieg formalny, niezmieniający faktu, że tego typu książki są zbiorem krótkich form, między którymi można przeskakiwać do woli, nie psując tym suspensu.
Być może autor pójdzie za ciosem i po tej książce napisze kolejne, bardziej monograficzne. A może nie. Znaczna część uroku tej książki to właśnie kolejne akapity, które są jak ptaki w sieci ornitologicznej. Czasem są jak raniuszki – towarzyskie i solidarne, ułożone obok siebie ptaszki, akapity z jednego stada. A czasem są jak wielogatunkowe chmary. Łubieński wyjmuje je z pieczołowitością, bo wie, jak łatwo przy wyplątywaniu takiego ptaszka połamać. Jeśli ktoś nie wie, jak wygląda takie zajęcie (ja akurat też miałem kiedyś do czynienia z siecią ornitologiczną), z tej książki dowie się dobrze. Dowie się i o elementach przyjemnych, i o tych dla ptasiarza niemiłych, a dla ptaka tragicznych.
Tych stron Łubieński nie pomija. Nie tylko zresztą tych, bo również opisuje najczarniejszą stronę fascynacji ludzi ptakami, która objawia się strzelaniem, truciem czy tłuczeniem pałką wszystkiego, co ma skrzydła, a więc z ptasiarstwem nie ma nic wspólnego. Z dziwnym zimnym przerażeniem czyta się o osobach, które zapisały się w historii jako zabójcy ostatniego przedstawiciela gatunku i nie są to legendarni Herostratesi, to ludzie ze znanymi imionami i nazwiskami. Na drugim krańcu kontinuum są ludzie, którzy jeżdżą od jednego remontu elewacji do drugiego, żeby przypilnować przestrzegania przepisów o kompensacji zniszczonych miejsc lęgowych, czy twórcy domowych lecznic.
Pomiędzy nimi są prości ludzie odchowujący wyrzucone z gniazd bociany. Formalnie łamią oni prawo, niewoląc gatunek chroniony. Z ekosystemowego punktu widzenia ingerują w dobór naturalny. Ale czy można mieć do nich pretensje? Z drugiej zaś strony beztrosko porzucają sznurki od snopowiązałki, przez które ostatecznie giną inne pisklęta i za nic nie zrezygnują z modernizacji upraw, przez którą ptaki polne tracą siedliska.
Łubieński nie moralizuje. Pozwala, by fakty mówiły za siebie. W ogóle stara się nie wpadać w naiwną egzaltację. Wspomina dziecięcą literaturę w warszawskimi pstroczkami na czele, ale sam unika antropomorfizacji, wprost pisząc, że ptaki nie jedzą i nie uprawiają seksu, tylko żerują i kopulują.
Tu jednak odzywa się ta strona humanisty, która rozgranicza naturę od kultury. Z kolei jednak nie faszeruje tekstu biologicznym żargonem i nie udaje, że do końca poznał tajniki chociażby ptasiej fizjologii. Z biologicznych wpadek zauważyłem bodaj jedną, gdy opisał jakiś drewniany dom jako przeżarty przez korniki. Otóż kornik drukarz żywi się prawie wyłącznie świerkiem (a z tego drewna rzadko budowane są domy, zwłaszcza na obszarach zasięgu jodły czy modrzewia) i to przede wszystkim żywym (choć zainfekowanym przez grzyby), ewentualnie świeżo ściętym. O uszkodzenia starego drewna trzeba posądzać kogo innego. Sam zresztą nie wiem, kogo, ale szukałbym wśród kołatków. To jednak oczywiście nie ma żadnego znaczenia dla wartości książki. Użycie pojęcia kornik jako uniwersalnego drewnojada, niejako na prawach metonimii, jest zupełnie zrozumiałe i mnie też się zdarza.
Łubieński humanista objawia się zwłaszcza w rozdziale o Chełmońskim (który zresztą przewija się i w pozostałych miejscach książki). Podziwia jego znajomość ptaków, której kompletnie nie podzielają kuratorzy jego dzieł. Tu przywołuje jakiś muzealny opis spokoju podkreślanego przez szybujące bociany, podczas gdy na obrazie są czajki. Każdy, kto miał okazję być odwodzonym przez te ptaki od gniazd, wie, że to obraz chaosu, nerwowości i małej histerii (choć prowadzonej w konkretnym kierunku) – i zgodzi się z Łubieńskim, że to nie ma prawa oddawać sielanki. A jednocześnie, jak zauważa autor, Chełmoński też wpada w pułapkę nazywania dowolnego ptaka drapieżnego jastrzębiem. Ja więc jestem oczko wyżej od Chełmońskiego, bo domyślnie takiego ptaka nazwałbym myszołowem.
Tu znowu przypomnę, że nie jestem nawet amatorem ornitologii. Dobrze pamiętam sytuacje, gdy ja widziałem na niebie malutki czarny krzyżyk, a moi znajomi dyskutowali, czy widzą tam lotki zagięte w sposób sugerujący błotniaka czy pszczołojada. Z racji mojego wykształcenia muszę się z ptakolubami i ornitologami co chwila stykać. Stąd też nieobce mi słowa klucze, których używa Łubieński we wprowadzającym rozdziale, takie jak „sokołowski”, „lars” czy „dobrowolski”. Co one oznaczają i dlaczego każdy polski ornitolog, amator czy nie, je zna, czytelnik może sam się dowiedzieć.
Czego się zaś nie dowie? Nie nauczy się odróżniać kopciuszka od piecuszka, nie pozna systemu podwójnego oddychania pozwalającego ptakom nie dostawać zadyszki czy krążenia przeciwprądowego pozwalającego na nieodmrażanie nóg. Tego musi poszukać w atlasach czy podręcznikach. Niezależnie jednak od tego, czy te pojęcia zna dobrze, czy nie zna ich w ogóle, „Dwanaście srok za ogon” może mu się spodobać. Bo to jest po prostu sprawnie napisana książka o pasji.
Co ciekawe, prawie nie ma tam opisanych ornitologów z wykształcenia, a nawet jeśli są osoby, które zdobyły uznanie w świecie nauki, jak choćby sportretowany filmowo Ptasznik z Alcatraz, to często na zasadzie samouctwa. Ornitolodzy jednak, czytając tę książkę, też będą mogli sobie przypomnieć te emocje, które sprawiły, że z tylu biologicznych specjalizacji wybrali akurat tę.
Piotr Panek
fot. Piotr Panek, licencja CC BY-SA 4.0
Komentarze
Bajdurzenie.
Nie znam się na obrączkowaniu ptaków, sieci do łapania napełniają mnie obrzydzeniem bo pamiętam, że w ten sposób w Italii kończy na stole pieczonych miliony ptaków śpiewających. Nie dostaję też drgawek na widok bocianów czy żurawi a moja sympatia (żadna nowomodna empatia) dla ptaków wyczerpuje się na wywieszaniu płatów słoniny sikorkom. Nie niszczę nawet gniazd srokom choć na warszawskim chronionym osiedlu zignorowały ochronę i wyniszczyły chyba wszystkie inne ptaki z wyjątkiem kruków.
Wszystko to jednak nie oznacza, że nie rozumiem pasji i potrzeby, z jaką inni ludzie to robią. Doceniam to i nie przyszłoby mi nigdy do głowy żeby się o nich wyrażać pogardliwie albo lekceważąco.
A co do srok to może jakiś pomysł? One na prawdę niszczą, ale czy im odpłacać tym samym?
@ZWO
Na osiedlu na którym zbudowano blok z moim mieszkaniem sroki wykonują dzielnie zadanie kontroli populacji gołębi. Nie wiem czy krzywdzą inne ptaki ale np. sikory gniazdują w budkach i zjeść im jajka jest trudno a np. daje się zauważyć powrót wróbli. A co do gołębi to nie są zbyt bystre i paskudzą strasznie.Co nie znaczy, że je zabijam lub podobnie. Zwyczajnie wolę by robiły to sroki.
Z poważaniem W.
@Wojtek
Ale ja mieszkam na wsi i widzę, jak najpierw stają się rzadsze, a potem całkiem znikają różne ptaki. A rośnie liczba srok. Są piękne, ale śpiewać nie potrafią. Gołębie znikły rok temu a miały gniazdo na drzewie przed domem. Bardzo by mi się ich gruchanie przydało. Tylko sikorki się jeszcze trzymają.
Zwracam też uwagę, że to, co jest potrzebne to różnorodność a nie to, czy ja lubię gołębie. Bardzo mi szkoda wróbli, których tyle było a w tym roku jeszcze żadnego nie widziałem. I nawet sroki, jeśli zostaną same to też znikną.
A cóż te drobne ptaszki na tej wsi mają jeść i gdzie się gneździć?
Co zagroda, to trawnik i iglaki. Gdzie są miedze, żywopłoty, grusze śródpolne, stare wysokopienne drzewa owocowe? Gdzie te kupy końskie dla wróbli, poślad sypany kurom, kiedy nie ma kur?
W pobliżu domu moich krewnych jest mały, podmokły nieużytek porośnięty akacjami, głogiem, tarniną. Zimą gnieżdżą się tam dzikie bażanty i kuropatwy, wiosną słowiki nie dają spać, latem słychać skowronki, które jakoś przeżywają wśród rozległych wielkopolskich pól. Chowa się tam też stadko saren.
Obok jest zamożna wieś z wypasionymi domami i ogrodami przypominającymi cmentarze – same tuje, iglaki, wystrzyżone trawniki, sterylne, żaden kos nie wyciągnie dżdżownicy, bo wszystko na śmierć wypielęgnowane…
ględu ględu aby moje było na wierzchu!
Ja mam 6 hektarów nieużytków specjalnie utrzymywanych żeby właśnie trochę przyrody miało czym oddychać. Saren, lisów ci u nas dostatek. A łasicopodobne zjadły niestety izolację dachu. Czeka mnie latem wydatek, ale im nie żałuję. Smacznego. Tylko srokom żałuję i już.
W dzicz wychodzę z piłą żeby wycinać na opał zbyt szybko rosnące sosny. Niestety problem ze starymi drzewami. Jabłonki po prostu umierają. A tak zwany trawnik został ostatnio zaorany. Przez krety.
„Łasicopodobne” to drapieżniki i nie jadają izolacji. Najwyżej zużyły ją na budowę gniazda.
Niech żyje zwycięstwo teorii nad praktyką
Tymczasem Stanisław Łubieński jest nominowany do Paszportu Polityki