O czym kandydat nie pomyślał

KandydatNiewiele osób pamięta, że po przełomie roku 1989 pierwszymi demokratycznymi wyborami w Polsce były wybory samorządowe z maja 1990. Pamiętam je, ponieważ głosować jeszcze nie mogłem, natomiast radosny nastrój zmian sprawił, że przyszedłem na spotkanie z kandydatem na radnego w przyzakładowej stołówce. Zapamiętałem z niego poczucie, że wreszcie mamy wpływ na najbliższą okolicę i jej sprawy.

Kilka lat temu przeniosłem się z największego miasta w regionie na wieś, położoną przy niewielkim miasteczku (ok. 20 tys. wyborców). Jako wyborca należę już do gminy, nie do miasta, i to gminy niewielkiej (ponad 9 tys. wyborców). Sam mieszkam na obrzeżach i miasta, i samej wsi, która bezpośrednio graniczy z miasteczkiem.

W sensie załatwiania różnych spraw jestem w zasadzie związany z tym miastem – nawet urząd gminy mieści się w mieście – zaś w sensie wyborczym już nie. Tegoroczne wybory samorządowe są pierwszymi, w których wziąłem udział jako nowy mieszkaniec.

Jeśli wziąć pod uwagę przepływ informacji, to wyglądało to tak…

W moim dawnym mieście posiadałem dość dobrą wiedzę, natomiast tutaj wszystko musiałem poznać od nowa. Przez kilka lat zamieszkania zdążyłem rozpoznać burmistrz miasteczka i kilku lokalnych działaczy związanych z miastem. Tego samego nie udało mi się zrobić w odniesieniu do gminy: wprawdzie wiem, jak wygląda wójt i kto nim jest, ale tu moja wiedza się kończy. No, może jeszcze kojarzę kilku urzędników. Na tym koniec. Dlaczego tak się dzieje?

Z różnych względów informacja o tych ludziach i ich działaniach do mnie nie dotarła. W kontekście wyborów przepływ informacji i dotarcie z nią do potencjalnego wyborcy ma kluczowe znaczenie dla wygranej. Wiadomo, że ci, którzy są u władzy, mają łatwiej. Po pierwsze, zajmują eksponowane stanowiska (wójt), po drugie, są jakoś znani, chociażby nawet z tego, że są radnymi. W gminie miałem trzech kandydatów na wójta, a w moim okręgu trzech na radnego. Jak tu się przedstawiał przepływ informacji?

Wójt wysłał mi ulotkę. O kolejnym kandydacie dowiedziałem się z plakatu w sklepie, o ostatnim nic nie wiedziałem. Co z kadnydatami na radnych? Nic, cisza.

Ze strony PKW wiedziałem, że dwóch mieszka w sąsiedniej wsi, a jeden w mojej. To wszystko. Jeśli któryś z kandydatów liczył na wygraną, mógł zrobić coś taniego, prostego i skutecznego. Aby pokazać wyborcy, kim się jest i co się sobą reprezentuje, wystarczyłoby przejść się po domach mieszkańców. Wyborców jest raptem 9 tys., ale w sumie to tylko kilka wsi, które można odwiedzić w kilka weekendów.

Wiadomo, że do kilku domów nie wpuszczą, w kilku nie będzie nikogo, ale w kilku ktoś będzie. Ze studiów politologicznych pamiętam, że skuteczność bezpośredniego spotkania jest najwyższa, jeśli chodzi o decyzje wyborcze. Wystarczyłoby do tego dorzucić prostą ulotkę wydrukowaną na domowej drukarce, nawet czarno-białą, i myślę, że sukces byłby murowany. Jeśli nie w wyborach na wójta, to przynajmniej do rady gminy.

Dziwi mnie, że żadnemu z kandydatów nie przyszło to do głowy. Nie bez przyczyny zaznacza się w mediach, że są to najważniejsze wybory: to ich wynik decyduje o tym, co będzie się działo w najbliższej okolicy przez następne kilka lat.

Ale wiadomo też, że to „szkoła” demokracji: to tu rodzą się działacze lokalni. Podejrzewam jednak, że nie tylko w mojej gminie, na razie ta szkoła wygląda tak sobie. Kandydaci, jeśli już podejmują jakieś działania, nie wychodzą poza standardowe ulotki i plakaty, i przynajmniej na razie nie próbują dotrzeć bezpośrednio do tych, którzy mogliby ich wybrać. Brak przepływu informacji, ale przede wszystkim inicjatywy i chęci z ich strony. Tak to wygląda z perspektywy małej gminy.  

Grzegorz Pacewicz
Foto: Grzegorz Pacewicz