Hipoteka w nauce
Byliśmy z synem na wykładzie Rogera Penrose’a w Centrum Kopernik. Atmosfera była miła, technologia stawiała lekki opór, ale wszystko się udało. Wykład był otwartym dla każdego elementem wielkiej międzynarodowej konferencji o teorii względności, która odbywała się w Warszawie. Penrose opowiadał o swojej idei, którą orientacyjnie można opisać jako kolejną wersję tego, co opisuje się jako „wszechświat pulsujący”. Problem polega na tym, żeby początek o charakterze wielkiego wybuchu jakoś połączyć z końcem, który wygląda jak wieczne rozszerzanie się i wielka nuda, kiedy we wszechświecie nic już się nie dzieje. Filmik Ali Leszyńskiej świetnie to ilustruje.
Jeśli się to uda, to można zacząć domniemywać, że koniec wszechświata jest początkiem następnego, a jego początek nastąpił po końcu poprzedniego. Dawałoby to, zdaniem Penrose’a, kolejny przełom typu kopernikańskiego. Z grubsza wiemy, że nasze miejsce we Wszechświecie nie jest w żaden sposób wyróżnione. Teraz doszłoby także to, że i nasz Wszechświat jest tylko jednym z wielu, w żaden sposób nie wyróżnionym.
Pomysłodawca zaproponował dwa triki matematyczne, z których jeden ten punktowy „Big bang” rozciąga do zjawiska przestrzennego, a drugi ściąga wieczne nudne rozszerzanie się do procesu, który ma granicę. Jak twierdził (szczegółów nie było), można to tak zrobić, żeby jedno z drugim jakoś dało się skleić w sensie struktury czasoprzestrzeni. Jako matematyk wierzę w to.
Pozostaje problem entropii, która rośnie i na końcu wszechświata jest ogromna, a na początku powinna być mała. To stanowi dodatkową trudność w połączeniu, bo jakoś trzeba ją zresetować do zera na granicy. Penrose zasugerował, że mógłby istnieć jakiś mechanizm „anty-Higgs”, mocą którego masa w odległej przyszłości Wszechświata zaczęłaby zanikać (użył słowa fade), co dałoby szansę na pozbycie się wraz z nią entropii. Już w sesji pytań przyznał, że poważnym problemem jest wtedy, co zrobić z ładunkiem elektrycznym, który zniknąć nie powinien, ale w sytuacji braku cząstek z masą niezbyt wiadomo, co miało by być jego nośnikiem. Ogólnie było ciekawie, uczestnicy zadawali dociekliwe pytania, Penrose odpowiadał, nie ukrywając trudności.
Pytanie, które mnie nurtuje, to co by się stało, gdyby analogiczne w treści zgłoszenie wysłał na tę samą konferencję doktorant? Mam podejrzenie graniczące z pewnością, że dostałby odpowiedź, że to wszystko nie ma specjalnego sensu, dziur jest w tym więcej niż sensownych elementów, całość opiera się na trikach matematycznych, a tam, gdzie ma być fizyka, postuluje mechanizmy w zasadzie stawiające pod znakiem zapytania prawie całą dotąd istniejącą fizykę, nie tłumacząc, jak by to wszystko miało się trzymać kupy. I w związku z tym zgłoszenie zostaje odrzucone.
To nie jest bez sensu ani niesprawiedliwe. Penrose zapracował sobie swoim życiem i dokonaniami, żeby móc takie szaleńcze idee prezentować. Jego zgromadzony kapitał naukowy jest tak wielki, że stać go na takie ekstrawagancje. W porównaniu z nim doktorant jest absolutnym golcem i musi wszstko wyłożyć na stół, czyli w tej sytuacji przedstawić twarde dowody, szczegóły matematyczne i fizyczne i na dodatek wytłumaczyć, że jego teoria jest co najmniej równie dobra jak inne, konkurencyjne.
W momencie jednak, gdy zaczynamy używac metafor „kapitał”, „zapracować”, „wyłożyć”, to nasuwa się skojarzenie z kredytem, na przykład hipotecznym. To podobna sytuacja: starsi wiekiem, zamożni ludzie zakładają firmy za majątek, który już zgromadzili. Młodzi i goli go nie mają, więc zaciągają kredyty po to, żeby swój własny biznes zacząć zaraz na początku.
Gdzie są takie kredyty w nauce?
Granty dla młodych i zdolnych badaczy to nie jest to: dają pieniądze na badania, ale nie dają na kredyt prawa do publikowania obrazoburczych, nie do końca sprawdzonych hipotez.
Stawiam więc pytanie: gdzie można zaciągnąć kredyt, uprawniający kogoś młodego do opublikowania szalonej, kontrowersyjnej tezy, którą na serio by wzięli inni naukowcy? Zauważmy, że procedura spłacania takiego kredytu jest łatwa do wyobrażenia: albo przez wykazanie w toku wielu lat dalszej pracy, że szalona hipoteza okazała się, mimo swojego szaleństwa, prawdziwa (trochę tak, jakbyśmy firmę stworzoną za pożyczony kapitał sprzedali na wolnym rynku i spłacili za tę kwotę kredyt), albo przez wytężoną pracę i rezultaty badań nad innymi zagadnieniami (to tak, jak spłacanie kredytu z dochodów z pracy).
Dostępność kredytu wzmacnia gospodarkę, więc dostępność kredytu naukowego powinna wzmocnić naukę. Tylko dlaczego go nie widzę?
Jerzy Tyszkiewicz
Ilustracja Alicja Leszyńska
Komentarze
Obawiam sie, ze mogloby to z leksza sklaniac „dluznikow” do takiego koloryzowania wynikow coby splacaly kredyt i radosnego omijania wynikow przeczacych szalonej hipotezie.
Parę lat temu słuchałem podobnego wykładu Penrose’a na kongresie fizyki i nasunęło mi się dokładnie to samo pytanie. Smutna to obserwacja, ale tak naprawdę, w obecnym systemie finansowania nauki bardzo mało jest miejsca na tzw. „blue-sky thinking”. Kiedy się jest doktorantem, zwykle uczestniczy się w projekcie, który raczej na pewno przyniesie wymierny wynik w postaci publikacji, a co za tym idzie doktoratu. Gdyby tak nie było, żaden PI nie dostałby pieniędzy na projekt, w którym doktorant wychodzi z pustymi rękoma. Tak więc pierwszy etap kariery naukowej jest „on the safe side”. Na postdoku trzeba szybko i sporo publikować, żeby zapewnić sobie jakąś pozycję i żeby ktoś nam potem chciał dać „tenure”. A wiadomo, szybko i sporo oznacza opisywanie małych i pewnych odkryć (low-hanging fruits). Żeby dostać jakiegoś „fellow’a” też trzeba zaproponować coś, co jest możliwe do zrobienia w ciągu 2 lat. Więc znowu, czasu na szaleństwa nie ma. W końcu przychodzi upragniony „tenure track”, który w zasadzie składa się z niekończących się starań o kasę na badania. Wykonają je wspomniani na początku doktoranci, którzy muszą mieć jakiś wynik, i postdokowie, którzy muszą zbudować sobie „publication record”…
Nieliczni by go spłacili nie opłaca się
Czy aby nie chodzi o coś co bywa nazywane często: „autorytet”?
Z poważaniem W.
Siedziałam dziś na działce, podziwiając ekstensywne utrzymanie terenów zieleni na ok. 1/2 ha (raj dla ptaków, motyli, żab, ropuszek, ryjówek, winników, jaszczurek, oka ludzkiego, itp.) i czytałam C.G. Junga ” Psychologia a religia zachodu i wschodu”. Przydługi cytat (za chwilę) jest dobrą ilustracją niemożności wspomnianego przez J.Ty. kredytu, z nieco innej, niż przedstawiona, strony:
„Zwykłem zwracać mym uczniom uwagę na to, by nie traktowali pacjentów w sposób uniformistyczny: społeczeństwo stanowią nawarstwiające się historycznie pokłady. W zbiorowisku tym znajdują się ludzie, którzy – biorąc pod uwagę ich psychologię – równie dobrze mogliby żyć w piątym tysiącleciu przed Chr., czyli tacy, którym ciągle jeszcze udaje się rozwiązywać swe problemy w taki sposób, jak czyniliby to siedem tysięcy lat temu. We współczesnej Europie i we wszystkich krajach cywilizowanych żyje dziś wielu barbarzyńców i starożytnych, niemało tez spotykamy tam średniowiecznych chrześcijan, niewielka jest zaś liczba tych, którzy zdobyli możliwy dziś do osiągnięcia stopień rozwoju świadomości.”
Zasady rządzące myśleniem naukowym plasują się gdzieś w Oświeceniu; racjonalizm = materializm, a doświadczenie to to, co widać (w różnej skali). Wolna, nieograniczona myśl, nieprzywiązana do świata materii i dotychczasowych poglądów jest niemalże niemożliwa, a na pewno – nie do zaakceptowania przez naukę, gdy wyraziłby ją ktoś „nikt”.
Kochani!
Pojawił się nowy wpis, stanowiący polemikę z moim. Proponuję przenieść się z dyskusją. Odpowiem już tam.