Kontrkultura

Wszyscy wiedzą, że informatycy są dziwni. Od niedawna wiem, że są jeszcze dziwniejsi, niż mi się wydawało. Za światłą radą jednego z moich kolegów (dziękuję!) przeczytałem kilka artykułów o profesji informatyków autorstwa Dariusza Jemielniaka. Reprezentatywny dla nich jest moim zdaniem ten: „Menedżerowie w oczach informatyków”, Prakseologia nr 147/2007.

Wyłania się z niego obraz kontrkultury tworzonej w firmach przez pracowników działów IT, a przede wszystkim programistów. Definiuje się ona w opozycji do kultury menedżerów. Wyraża się to przeciwieństwo na wiele sposobów.
Programiści fundamentalnie inaczej definiują swoją wizję rozwoju zawodowego, często całkowicie odrzucając karierę hierarchiczną w firmie, a w szczególności możliwość awansu na stanowisko menedżerskie.

Programiści fundamentalnie inaczej definiują kryteria oceny, co to znaczy dobrze zrealizowane zadanie: dla menedżera to wykonać program zgodnie z zamówieniem klienta, w terminie i bez przekroczenia budżetu. Dla informatyków liczy się wewnętrzna jakość wykonanego produktu i jego ciekawe funkcjonalności.

Programiści na ogół są złego zdania o zarządzających nimi menedżerach (w niektórych ich wypowiedziach przytaczanych w artykułach są odwołania do komiksu o Dilbercie – kto go zna, wie jak tam wyglądają menedżerowie).

Programiści demonstracyjnie starają się o odrębność ubioru (menedżer nosi garnitur, programista nosi wszystko-jedno-co-byle-nie-garnitur).

Programiści często uważają swoją działalność za rodzaj sztuki, a siebie samych za rodzaj artystów.

W artykule podane są liczne przykłady, cytaty z wywiadów etnograficznych przeprowadzanych z programistami w kilku firmach, odsyłacze do literatury. Wspominane są także przykłady innych profesji, które tworzą swoiste anty-menedżerskie kontrkultury w firmach, choć informatycy są wskazywani jako najbardziej radykalna z nich. Mógłbym tu dorzucić od siebie jeszcze jeden przykład: zainteresowanie karierą typu menedżerskiego na uniwersytecie (to przecież też wielka korporacja) jest wśród moich kolegów i koleżanek bardzo niskie, jeśli to porównać z innymi wydziałami. Niewiele osób chce być kierownikami, dyrektorami, dziekanami. Doszło do tego, że w moim macierzystym instytucie zostały zlikwidowane wszystkie zakłady i ma on odtąd całkiem płaską strukturę. Mam wrażenie, że wszyscy odetchnęliśmy z ulgą, gdy pewna liczba stanowisk wiążących się z obowiązkami menedżerskimi po prostu zniknęła i już nie trzeba szukać chętnych do ich objęcia.

Kiedy sobie o tym wszystkim czytałem u Jemielniaka, porównując jego opis do tego, co sam oglądam wokół siebie, miałem silne wrażenie, że powstawanie takiej kontrkultury musi być bardzo naturalnym procesem i nie raz on już zachodził, także w bardzo dawnych czasach. Zacząłem więc szukać jakiegoś historycznego przykładu i myślę, że go znalazłem.

Po pierwsze, potrzebna mi była wielka, hierarchicznie skonstruowana korporacja – narzucał się Kościół Katolicki.
Potem potrzebna mi była grupa profesjonalistów, wykonujących swoją pracę na zlecenie i na rzecz Kościoła, przez niego kierowanych, ale nie będących jego częścią. W końcu miała być też kontrkultura wytworzona przez tę grupę zawodową.
No i znalazłem: profesjonaliści to budowniczowie katedr i kościołów, a tę kontrkulturę dziś nazywamy masonerią. Wszysko się zgadza: i strój (te fartuszki), i opozycyjność wobec kasty menedżerskiej, i odrębna wizja rozwoju osobistego, i artystyczne konotacje.

Jest wiele teorii spiskowych zarzucających masonom próby zakulisowego wpływania na politykę i władzę. O informatykach też można to powiedzieć: wszyscy czytaliśmy o grupie Anonymous i wiemy, co znaczy triumfalne „Tango down”.

Czyżbym więc był masonem XXI wieku?

Jerzy Tyszkiewicz

Ilustracja Alicja Leszyńska