Muzyczny daltonizm Darwina i Freuda

Przeczytałem niedawno „Muzykofilię” Olivera Sacksa, ostatnią książkę neurologa znanego szerszej publiczności w roli autora popularno-naukowego. Jest to dość chaotyczny zbiór studiów przypadku, których wspólną cechą jest związek muzyki z najróżniejszego typu zaburzeniami neurologicznymi (i psychicznymi, co ostatecznie też wynika z neurologii).

Opisane są w niej przypadki od Sasa do Lasa. Na przykład – rodzaj synestezji, polegającej na tym, że ludzie dosłownie widzą dźwięki lub tonacje. Są opisy pacjentów, którzy w zasadzie nie mówią, ale potrafią śpiewać. Wśród nich są ludzie śpiewający tylko piosenki dowolne i bez sensu, lecz też tacy, którzy normalnie żyją bez kontaktu ze światem, ale można śpiewająco zapytać ich o preferencje śniadaniowe, a oni odśpiewają, jakie chcą konkretne danie. Są opisy poruszeń psychicznych wywołanych jakąś muzyką. Są opisy muzyków z demencjami typu choroby Alzheimera, którzy nie potrafią już zawiązać sznurówek, ale potrafią zagrać lub zaśpiewać koncert z podziałem na role. Są też opisy realnych halucynacji muzycznych i natrętnych „robaków w uchu”.

To ostatnie jest chyba zjawiskiem, którego doświadczył niemal każdy. Chociaż… Z lektury „Muzykofilii” wyniosłem wrażenie, że w kwestii muzyki zbyt łatwo się dać zwieść wrażeniom typu „niemal każdy”. Dzieje się tak dlatego, że w ogóle w kwestii muzyki wiedza wciąż ustępuje mniemaniom. Jeśli chodzi o wzrok, to wiele rzeczy wiadomo i już. I nie mówię tu tylko o neurologach, ale i o zwykłych ludziach. Chociażby wiedza o daltonizmie. Może i przeciętny zjadacz chleba nie wie wszystkiego o dziedziczeniu tej choroby, czopkach, pręcikach, rodopsynie itp., nie wie o różnych rodzajach ślepoty barw, z których daltonizm jest tylko jednym, ale wie, że są ludzie, którzy nie rozróżniają niektórych kolorów. Ostatecznym potwierdzeniem powszechności tej wiedzy jest jej obecność nawet w dowcipach o milicjantach. Daltonizm utrudnia uzyskanie prawa jazdy (choć znam kilka osób, które są posiadaczami obojga) i generalnie postrzegany jest jako pewne realne upośledzenie, z którym da się żyć, ale które jest poważnym zaburzeniem (skądinąd, znam malarza z daltonizmem). Natomiast wiedza o analogicznych zjawiskach słuchowych jest kompletnie inna.

Co prawda, pojęcia słuchu (absolutnego i względnego) są jako tako znane nie tylko muzykom, ale   – mam wrażenie – często są postrzegane raczej jako pewna umiejętność do wyedukowania i wyćwiczenia. Wiązane są z ogólną muzykalnością i traktowanie nie w kategoriach fizjologicznych uwarunkowań, ale jakiegoś nie do końca uchwytnego talentu. Do pewnego stopnia pewnie i tak jest. Ja np. umiem na fujarce albo klawiszach zagrać „Wlazł kotek na płotek” i to, że nie umiem wiele więcej, pewnie dałoby się zmienić edukacją i praktyką. Nie umiem nazywać wszystkich tercji, oktaw itp., ale potrafię – choćby metodą prób i błędów – odtworzyć znaną melodię. Słuchając koncertu nie zawsze potrafię poodróżniać wszystkie klarnety od obojów i gitary basowe od prowadzących, ale patrząc na muzyków, odróżniam nieco więcej. Bardzo łatwo więc ulegam wrażeniu, że w zasadzie wszyscy tak mają, tylko niektórzy nauczyli się nieco więcej, albo i są nieco wrażliwsi, a innych z kolei muzyka pociąga mniej niż mnie. Opisy z „Janka Muzykanta’ o tym, jak to przypadkowo usłyszana muzyka potrafi przenieść do innej rzeczywistości, zawsze zaś traktowałem jak literacką przesadnię.

Tymczasem okazuje się, że sprawa ta nie zawsze jest tylko kwestią stopnia wrażliwości i edukacji muzycznej. Sacks opisuje zjawisko amuzji, czyli stanu, w którym muzyka nie jest odbierana jako muzyka, ale jako zbiór bezładnych dźwięków. Stan ten był już opisywany przez psychiatrów dość dawno, ale chyba wciąż jest mało poznany. I dotyczy to nie tylko fizjologicznych podstaw związanych z mózgiem, gdzie nie byłby to tak odosobniony przypadek (zważywszy na to jak wielkie jest wciąż pole niewiedzy w neurobiologii), ale też samego rozpoznawania. W popularyzatorskich tekstach można wyczytać, że amuzją dotknięci byli m.in. Darwin i Freud. Tymczasem Sacks powołuje się na źródła mówiące, że ten pierwszy po prostu nie miał słuchu i był umiarkowanie muzykalny, ale nie można powiedzieć, żeby kompletnie nie był na muzykę wrażliwy, a ten drugi mógł być pod tym względem zupełnie „normalny”, ale z racji zasadniczych uważał poddawanie się nieracjonalnemu urokowi muzyki za niewłaściwe. Z kolei niewykluczone, że niektóre wypowiedzi znanych osób o tym, że muzyka dla nich to tylko zbiór bezsensownych dźwięków dotąd uważane za przejaw ekstrawagancji, to właśnie skutek klinicznej amuzji. W jednym z przypisów zacytowany jest list kobiety, która dopiero po przeczytaniu wcześniejszego wydania „Muzykofilii” zrozumiała, że jej nieumiejętność rozpoznania nastroju muzyki (radosnego lub smutnego) inaczej niż po tytule, ewentualnie tempie utworu nie jest normą. Zanim więc nasza wiedza o wadach słuchu, czy raczej postrzegania muzyki (amuzja wcale nie musi wiązać się z problemami rozumienia mowy, choć zdarza się i takie współwystępowanie), dorówna wiedzy o wadach wzroku, chyba jeszcze upłynie dużo czasu.

Piotr Panek

Fot. bitmapr, Flickr (CC SA)