Miejsce pracy

Co jakiś czasu wyłapuję z rzeczywistości absurdy. Dziś jest pora na obserwacje dotyczące mojego miejsca pracy.

Moje miejsce pracy jest przyjemne. Pracuję w nowym budynku, gabinet dzielę tylko z jednym kolegą. Mam ładny widok z okna. Ponieważ budynek oddano do użytku cztery lata temu, siłą rzeczy mam nowe meble. I w zasadzie na meblach wyposażenie mojego gabinetu się kończy.


Moja uczelnia podejmuje cały czas ogromne inwestycje, jednocześnie jednak oszczędza, na czym się da. Pieniądze na prowadzenie sekretariatu mojego instytutu są tak małe, że sam muszę sobie kupować papier do drukarki. Ostatnio też sam naprawiałem swój czajnik, bo się zepsuł, a nie było szans na kupno nowego (za 40 złotych). Rozebrałem go i złożyłem – jakimś cudem zadziałał. Po miesiącu jednak przestał funkcjonować. Przez jakiś czas musiałem po wodę na herbatę biegać piętro niżej do sekretariatu. W końcu nie wytrzymałem i kupiłem nowy czajnik.

Muszę tu wspomnieć parę słów o mojej znajomej. Opowiadała mi ona, że pracowała kiedyś w pewnej spółdzielni. Funkcjonowała ona w wielu elementach tak jakby PRL się nie skończył. Była specjalistką do spraw sprzedaży, ale nie miała podstawowych narzędzi pracy: komputera i telefonu. Telefon jakoś udało jej się załatwić, ale z komputerem zawsze miała problem – mogła korzystać tylko z takiego, przy którym akurat nie było pracownika. Szef obiecał, że kupi jej nowy, ale cały czas odwlekał zakup. Już się zastanawiała, czy nie kupić laptopa. Po namyśle jednak doszła do wniosku, że to firma musi zapewnić warunki do pracy. Ponieważ ich nie zapewniła, moja znajoma stwierdziła, że szkoda czasu dla takiego pracodawcy i odeszła.

Nie byłoby w sumie w tym nic dziwnego, tylko z przykrością zauważam, że pracując na dużej uczelni mam ten sam problem. Najpierw sam załatwiłem do nowego gabinetu jakiś stary komputer z innego wydziału, gdzie pozbywali się wszystkiego, co jest niepotrzebne. Jest on tak stary, że samo jego otwarcie zajmuje kilka minut. Aktualizacja antywirusa sprawia, że wszystko zamiera na jakiś czas. Nie sposób w nim przeglądać pdfów, bo przewijanie każdej strony trwa po prostu zbyt długo. Pisać można, ale nie mogę już uruchomić modułu sprawdzania pisowni. W efekcie trudno tutaj było normalne pracować i większość pracy musiałem robić w domu.

Moja sytuacja była więc bardzo podobna do tej, o której opowiadała mi moja znajoma. Różnica między mną a moją znajomą jest jednak taka, że ja nie wytrzymałem i w końcu kupiłem laptopa na własny rachunek.

Moja praca polega na czytaniu i pisaniu. Nie potrzebuję laboratorium czy kosztownego sprzętu. Wystarczy mi kilka książek z biblioteki i sprzęt do pisania. Do tego kubek z herbatą lub kawą pod ręką. Od czasu do czasu potrzebuję też coś wydrukować, bo łatwiej mi się pracuje na papierze. Jednak z przykrością uświadamiam sobie, że pracodawca nie jest w stanie mi zapewnić podstawowych narzędzi do pracy.

Ale nie chodzi mi o to, żeby narzekać. Gdy usłyszałem historię mojej znajomej, pomyślałem o dwóch rzeczach. Po pierwsze, że nie ma sensu pracować w nienormalnych warunkach. Dlatego dobrze zrobiła, że odeszła. Po drugie, że w gruncie rzeczy moja sytuacja jest bardzo podobna. A wobec tego wniosek jest prosty, że warunki mojej pracy również nie należą do normalnych.

Wiele już było wpisów na tym blogu na temat reformy w nauce i szkolnictwie wyższym. W takich sytuacjach na ogół staram się zachować perspektywę zwykłego pracownika nauki. Mój punkt widzenia wyznacza kubek z herbatą i komputer do pisania. Niech więc to będzie mój przyczynek do dyskusji o potrzebie reformy nauki i szkolnictwa wyższego w Polsce.

Grzegorz Pacewicz
Fot. GP