„łaskawie nie każąc prowadzić zajęć doktorantom, którzy stypendium nie dostali.”
Jak to nie każą? Na UW doktoranci muszą prowadzić za darmo zajęcia niezależnie od tego, czy dostali stypendium.
Łaska polega na tym, że nie muszą *płacić* za te studia.
Też to przechodziłem w barbarzyńskich czasach 10 lat temu, kiedy ustawy nie było. 180 godzin do wyrobienia rocznie (w praktyce robiliśmy znacznie więcej) i 4 lata na zrobienie doktoratu. Widzę, że niewiele się zmieniło.
Wszystko zalezy od tego jaka czesc swojego czasu doktoranci poswiecaja na uczenie. Czy 90 godzin to calkowita liczba godzin w trakcie studiow doktoranckich? Jezeli tak to to niewiele a doswiadczenie bardzo dobre. Jezeli to 90 godzin na semestr, to moze za duzo. Ale lepsze to niz nic.
Wiele tutaj mocnych slow (lapownictwo, korupcja) ale nie widze tutaj nic nielegalnego. Model tzw „teaching assistent” dominuje w USA. Nie ma lepszej metody studiowania od uczenia innych. Jednosc nauczania i badan naukowych jest jednym z glownych zalozen modelu amerykanskiej uczelni. Dla studentow jest chyba lepiej kiedy ich asystent na cwiczeniach to doktorant ktory prowadzi autentyczne badania naukowe. Doktoranci nie pracuja za darmo — dostaja pensje i zwolnienie z czesnego.
Rozumiem ze doktoranci nie musza pozostawac na stypendium asystenckim przez cale studia i sa inne mozliwosci jak chocby pensja naukowa z grantu promotora.
Kompletnie nie zalapalem o co chodzi w „PS”. Co w tym dziwnego i jak to sie ma do reszty wpisu?
Jakoś ucieka mi intencja tego wpisu. Że stypendia doktoranckie są skandalicznie niskie? No są. Że wobec tego powinno się je zwiększyć? Powinno, ale państwo polskie w takim wypadku powinno przeznaczyć na to jakieś środki. Czy ktoś się realistycznie spodziewa, że w przewidywalnej przyszłości przeznaczy? W dodatku już jest sposób na zwiększenie pieniędzy dla doktoranta – i na badania, i na pensję: grant promotorski. Autor nie słyszał?
Że nie zatrudnia się asystentów, skoro „finansowane przez państwo studia można zrealizować częściowo siłami po raz drugi finansowanych przez państwo doktorantów”? OK, zatrudnijmy asystentów, tylko – znów – skąd wziąć pieniądze na ich etaty? Mam rewolucyjny pomysł: każmy doktorantom za studia doktoranckie płacić. Czy autor wpisu jest pewien, że doktorantów od tego przybędzie, będzie im się lepiej żyło, a poziom doktoratów wzrośnie? Pomijam już to, że wynagrodzenie prowadzącego zajęcia jest tylko częścią (i to, bywa, niewielką) kosztów studiowania. A samo robienie doktoratu też kosztuje, choćby w postaci stworzenia doktorantowi stanowiska pracy. Nie widzę zatem podstaw do stawiania zarzutu ni mniej, ni więcej, tylko malwersacji środków przeznaczonych na studia.
Wreszcie ustawa przewiduje, że pensum doktoranta nie może przekraczać 90 godzin *rocznie*, ale ta sama ustawa określa też mninimum na 30 godzin *rocznie*. I bardzo często – zapewne nie wszędzie – jest to właśnie 30 godzin. A 30 godzin typowo oznacza prowadzenie jednej grupy ćwiczeniowej przez jeden semestr; drugi jest wolny od dydaktyki. To jest, według autora, obciążenie dydaktycznie nie do udźwignięcia. No dramat.
Zarzut jest prosty – dostaje się od Państwa pieniądze na realizację studiów doktoranckich. Niemałe. Jednocześnie dostaje się kasę na stypendia dla doktorantów. Też przyzwoite. Wreszcie, dostaje się kasę na prowadzenie bezpłatnych studiów. Znowu spore.
Jednak studia te realizuje się powszechnie używając doktorantów jako darmowej siły roboczej za stypendium. Czyli bierze się od Państwa kasę dwa razy za to samo.
Nie chodzi o żaden dramat, tylko elementarną uczciwość. Na Zachodzie i na uczelniach prywatnych rozdział jest jasny – albo jest się płatnym doktorantem i wtedy płaci się za edukację, albo jest się asystentem (z pensją za dydaktykę) ORAZ stypendium na rozwój naukowy.
Model amerykański, czyli taki jak opisuje zbi, jest ok – tylko, ze zupełnie nie wygląda tak, jak u nas (w USA to uczelnie finansują doktorantów, w Polsce – na uczelniach państwowych podatnicy, płacąc dwa razy: raz za stypendium, drugi raz za godziny, które doktorant musi wyrobić darmo).
czyli twoja *realistyczna* propozycja brzmi, żeby doktoranci za studia doktoranckie płacili. Moje gratulacje. Na pewno Polsce od tego przybędzie doktorantów, poziom doktoratów zaś się podniesie. No i przede wszystkim będzie, jak powiadasz, uczciwie.
Otóż ja uważam, że prowadzenie zajęć autentycznie się doktorantom przydaje. Zgadzam się bowiem z tym, co ktoś tu napisał, że najlepszym sposobem nauczenia się czegoś jest spróbować to wytłumaczyć komuś innemu. Przypominam też, że pensja prowadzącego zajęcia to tylko część kosztów studiów; na kierunkach „laboratoryjnych” może to być część niewielka. Z obu tych względów zarzut podwójnego finansowania studiów uważam za chybiony.
Jak to skąd powinny być pieniądze? Na uczelniach państwowych z budżetu, proste. Nie ma? G prawda. Ile procent PKB idzie na naukę i badania? Wystarczy zobaczyć, na której pozycji nas to stawia w porównaniu z innymi krajami. Politycy muszą jednak wybrać czy lepiej dawać na naukę, czy na różne KRUSy, bo wrzucanie w błoto to ich specjalność.
Z drugiej strony może warto poluzować postkomunistyczny związek uczelni z państwem. Po co te wszystkie belwederskie profesury, habilitacje? Niech uczelnie same się rządzą. Może wzrośnie poczucie odpowiedzialności i skończy się ta bezwartościowa tytułomania, a zaczną się liczyć osiągnięcia.
„Na Zachodzie i na uczelniach prywatnych rozdział jest jasny – albo jest się płatnym doktorantem i wtedy płaci się za edukację, albo jest się asystentem (z pensją za dydaktykę) ORAZ stypendium na rozwój naukowy.”
Nie wiem jak jest na uczelniach prywatnych, ale na zachodzie nie zawsze jest aż tak różowo. Na znanych mi uczelniach za wielką wodą doktoranci są finansowani ze stypendiów (jest ich wiele, większość fundowana przez konkretne instytucje i otrzymanie ich nie zawsze jest łatwe) i grantów promotorów (o ile ci takowe posiadają). Dodatkowo otrzymują wynagrodzenie za prowadzenie zajęć, a czasem za dyzury dla studentów oraz sprawdzanie prac domowych (wykładowca ma przypisanego tzw. gradera, który ma sprawdzić okresloną liczbę prac w określonym czasie i z reguły niestety robi to po łebkach, ale to już inna sprawa). Jeżeli doktorant nie jest finansowany z grantu, bardzo często nie dostaje wynagrodzenia za okres wakacji, gdy nie uczy (w Polsce doktorant dostaje stypendium przez cały rok). Ma możliwość nauczania podczas kursów wakacyjnych dla „spadochroniarzy i nadgorliwych”, ale o ile mi wiadomo nie zawsze jest tak łatwo dostać taki kurs. Doktorant nie jest też zatrudniony jako asystent, jego status to graduate student (co może określać również studenta etapu magisterskiego), co najwyżej, gdy akurat prowadzi ćwiczenia, nazywa się go TA (teaching assistant) albo nawet lecturer, jeśli pozwolą mu prowadzić wykład dla pierwszych lat (co zdarza się całkiem często). Nie jest to jego stanowisko, a jedynie słowo użyte dla podkreślenia jego chwilowych obowiązków dydaktycznych.
Oczywiście finansowo wychodzą oni na tym wszystkim dużo lepiej niż nasi doktoranci, ale nie oszukujmy się, wychodzą tez lepiej niż nasi adiunkci na uczelniach państwowych. Dla mnie własnie ta dysproporcja, porównanie zarobków doktoranta za oceanem i adiunkta u nas jest najbardziej wymowna. Zgodzę się więc z pfg, że problem wynika raczej z braku środków. Z drugiej strony jakieś praktyki dydaktyczne powinny być dla doktorantów obowiązkowe, a doświadczenia dydaktycznego nie nabywa się po jednym semestrze. Wydaje mi się, że jeśli (tak było w moim przypadku) doktorant w ciągu 4 lat studiów ma łącznie 6 semestrów po 30 godzin każdy, a za dodatkowe zajęcia mu się płaci (mi płacili nieźle), to jest to przyzwoite. Oczywiście nie wykluczam, że gdzieś indziej występują patologię, chcę tylko powiedzieć, że w odczuciu moich i moich kolegów (doktorantów sprzed kilku lat i obecnych) nie było mowy o nadużyciach ze strony uczelni, raczej rozumieliśmy jak wygląda sytuacja.
Bardziej zaszokowała mnie opowieść znajomego z Instytutu PAN, gdzie nie było dydaktyki, który wraz z innymi doktorantami został zapędzony do przenoszenia książek w magazynie bibliotecznym. Książki leżały tam od lat i były tak zakurzone, że nie dało się oddychać.
Jak zwykle się rozpisuję, ale pozwolę sobie wspomnieć o dwóch jeszcze aspektach. Po pierwsze, uważam, że skoro wymagamy od doktorantów, by nauczali, powinno się dla nich zorganizować choćby kilkugodzinne (dłuższe być może byłoby zbędne) przeszkolenie dydaktyczne. Są osoby, którym dydaktyka przychodzi łatwo w sposób naturalny, są tez takie jak ja, które raczej wszystkiego uczą się na błędach. Jest to ogólnie pewna bolączka, że większość pracowników wyższych uczelni nie ma żadnej fachowej wiedzy o metodyce, etc.
I ostatnia rzecz, która wg mnie jest bardziej skandaliczna niż obowiązkowa dydaktyka. Chodzi o niepłacenie ZUS-u doktorantom. O ile mi wiadomo nawet praktyki w zawodówkach były w jakimś stopniu uwzględniane przez ZUS. W przypadku doktorantów mamy 4 lata, które ZUS traktuje jako wakacje. Dobrze, że dziś doktoranci mają chociaż ubezpieczenie zdrowotne, jakieś 10 lat temu go nie mieli, zmieniło się to m. in. po publikacjach artykułów w Polityce.
@pfg: chyba się nie rozumiemy. Pieniądze na studia doktoranckie szkoły państwowe JUŻ DOSTAJĄ. To jest zapłacone, koniec i kropka. Natomiast wykorzystują doktorantów do darmowej pracy (za którą od Państwa dostają ponownie pieniądze), bo MOGĄ.
To nieuczciwe zarówno wobec podatników, jak i wobec szkół prywatnych, które finansować się muszą same (i to one działają najbliżej modelu amerykańskiego, gdzie także funkcjonują płatne studia doktorskie, ale nie Ph.D., tylko DBA).
To, że coś się komuś przydaje, w żaden sposób nie usprawiedliwia zmuszania go do darmowego świadczenia pracy. Owsem, zgadzam się – trochę prowadzenia zajęć się przydaje, ale nie oranie. Pomijając już to, że doktoranci powinni mieć taką MOŻLIWOŚĆ i za pracę dostawać osobne wynagrodzenie, jak to się dzieje w całej reszcie cywilizowanego świata.
@zbi pisze:
> Kompletnie nie zalapalem o co chodzi w ?PS?. Co w tym dziwnego i jak to
> sie ma do reszty wpisu?
oryginalny tytuł wpisu brzmiał „Korupcja w polskiej nauce”. Ponieważ redakcja go zmieniła, pozostawiając lida i końcówkę bez zmian, te ostatnie przestały być zrozumiałe 🙂
Litości! Ach ci biedni wyzyskiwani doktoranci. Zastanawia tylko po co w takim razie studiują w tak skandalicznych warunkach? Bez pieniędzy, bez ZUSu i bez żadnej gwarancji zatrudnienia po doktoracie. Każdy trzeźwo myślący człowiek skierował by swoje umiejętności i ambicje na rynek komercyjny gdzie pewnie zaowocowały by o wiele lepiej niż na uczelni.
No chyba ze doktoranci to nie tak do końca „elita” ale w sporej mierze ludzie bez pomysłu na zawodowe życie dla których studia doktoranckie są kolejną kilkuletnia ucieczką od dorosłości. Pamiętajmy ze po 4 latach studiów młody dr który nie dostał etatu jest jedynie nadmiernie wykwalifikowanym bezrobotnym o niemałych finansowych oczekiwaniach. A obecnie kształcimy wielokrotnie więcej doktorów niż mamy potencjalnych etatów. W tej chwili a lada moment na uczelnie wejdzie niż demograficzny!
Uczelnie nie „wyzyskują” doktorantów. Po prostu stanowisko asystenta było dramatycznie nadużywane przez poszczególne katedry i instytuty do zimowania 50-letnich „starszych wykładowców” z którymi obalono niejeden litr wódki w mrocznych czasach PRL-u. I z którymi dziekani i rektorzy tylko tak mogli sobie dać radę. A że doktorant jest tańszy (w zasadzie darmowy) to znakomicie. Wreszcie choć ułamek racjonalności ekonomicznej.
I uwaga wiem ze są tez inni doktoranci (choć to w mojej ocenie wyjątkowe wyjątki) tacy którzy potrafią zdobyć z promotorem grant, prowadzić badania i całkiem nieźle zarabiać. Ale całokształtu tej uczelnianej mizerii to w mojej opinii nie zmienia.
dzięki za błyskawiczną reakcję z prowokacyjnym tytułem 🙂
@XXX: co do ciężkiego losu amerykańskich doktorantów – oczywiście, zdaję sobie sprawę, że i im nie jest różowo, choć akurat rozkładanie wynagrodzenia na 10 miesięcy to pomysł stosowany także i wobec profesorów na wielu uczelniach.
Traktowanie doktorantów jak studentów w USA i UK to kwestia raczej kulturowa i bez związku (w Skandynawii np. doktoranci są pracownikami uczelni). Oczywiście warto by ludzi choć odrobinę uczyć, jak uczyć (w Danii np. dla adiunktów są obowiązkowe, duże kursy dydaktyczne, bez których nie można awansować).
Doktoranci w USA i na Zachodzie generalnie CHCĄ uczyć i mieć doświadczenie, to zarówno daje pieniądze, jak i cenny punkt do cv.
Absolutnie zgadzam się z kwestią ZUS – to właśnie jeden z żenujących aspektów tego korupcyjnego systemu 🙂 Jest IMHO głęboko niemoralne, że ktoś, kto z wysokimi kwalifikacjami i za bardzo niskie wynagrodzenie (stypendium) wykonuje typową pracę, nie ma żadnych świadczeń emerytalnych. Uczelnia go obrabia – tylko, że z odroczeniem czasowym. Pełne przywileje emerytalne były jednym z powodów, dla których nie poszedłem po studiach na uczelnię państwową.
Ja rozumiem, co piszesz. Ja tylko twierdzę, że nie masz racji. Argumenty merytoryczne już podawałem. Zwrócę więc jeszcze uwagę na argument formalny: Jak zauważa sam autor notki, obecna sytuacja jest zgodna z polskim prawem. I autor notki, i ty (jesteście jedną osobą?), i każdy inny może oczywiście wzywać do zmiany prawa, ale oskarżanie uczelni o to, że postępują nieuczciwie, że obecna sytuacja jest, jakby to sugerował nowy tytuł, korupcyjna, jest po prostu fałszywe.
Wpis, zwłaszcza zaś twoje komentarze, widzę jako element lobbyingu na rzecz państwowego finansowania uczelni prywatnych. To także jest uprawnione stanowisko, wolę jednak, gdy robi się to bez maski dbania o dobro wspólne czy „elementarną uczciwość”. A skoro już porównujemy publiczne z prywatnymi, to sytuacja jest taka oto: Na uczelniach prywatnych studenci płacą za naukę, uczelnia z pieniędzy pobieranych od studentów zatrudnia nauczycieli, w tym asystenów bez doktoratów do prowadzenia ćwiczeń, doktoranci zaś za swoje studia także płacą. Na uczelniach państwowych państwo płaci i za studia, w tym funduje pensje nauczycieli akademickich, i wypłaca stypendia doktorantom. Doktoranci prowadzą trochę zajęć (bardzo niewiele, naprawdę), ale gdyby tych zajęć zabrakło, państwo musiałoby wyasygnować *więcej* pieniędzy, żeby można było zatrudnić magistrów do prowadzenia ćwiczeń. System nie jest idealny, zwłaszcza ze względu na bardzo niski poziom państwowego finansowania (i, jaki pisze xxx, ze względu na niepłacenie składek emerytalnych dla doktorantów), ale jest spójny. Ja przynajmniej żadnej wewnętrznej sprzeczności w nim nie dostrzegam.
Byłoby cudownie, gdyby Polska znalazła róg obfitości i mogła znacząco zwiększyć finansowanie nauki i edukacji wyższej na wszystkich uczelniach, bez względu na ich status publiczny/prywatny. Jestem jednak fizykiem i moja dyscyplina uczy mnie szacunku do rzeczywistości, sądzę wobec tego, że zważywszy na stan finansów publicznych, zwiększenie finansowania prywatnych musiałoby się odbyć kosztem publicznych. Jeśli więc ktoś do finansowania prywatnych z budżetu państwa nawołuje, powinien zdawać sobie sprawę z konsekwencji.
@Blog –
Zmianę tytułu w trakcie trwania dyskusji, w dodatku na znacznie dalej idący, sugerujący o wiele więcej, niż faktycznie we wpisie jest -„darmowa praca doktorantów” może jest godna ubolewania, może nie jest, ale NA PEWNO nie jest przejawem korupcji – uważam za posunięcie skandaliczne. Gdyby taki tytuł był od początku, inne byłyby komentarze, inaczej potoczyłaby się dyskusja. Bardzo się na Niedowiarach zawiodłem.
Komentarz doktora po opisanych wyżej studiach doktoranckich.
Spróbujcie jako stypendystę bez płacenia za niego ubezpieczeń (emerytalnego, rentowego, wypadkowego, funduszu gwarantowanych świadczeń pracowniczych) i powierzcie mu takie same obowiązki jak zatrudnionemu. A i najlepiej wystąpcie do oddziału ZUS o interpretację
Jako obecna doktorantka chciałabym zdementować informacje który pojawiły sie w niniejszym blogi jakoby wszyscy doktoranci dostawali stypendia. Tak nie jest, co więcej na wielu wydziałach kandydat na doktoranta jeszcze zanim zostanie przyjęty jest informowany, żeby nie składał podania o stypendium, bo wydział nie ma pieniędzy. Ten sam wydział w wielu przypadkach korzysta z jego pracy proponując mu bezpłatne prowadzenie zajęć do 90 godzin w roku uniwersyteckim. W efekcie daje to do 3 godzin zajęć ze studentami, plus czas na przygotowanie się, poprawienie kartkówek i inne zbieżne czynności. Oczywiście takiej propozycji można nie przyjąć, niemniej większość doktorantów boi się tak postąpić.
Pisząc to nie chodzi mi o użalanie się nad sobą, decyzję o doktoracie podjęłam świadomie. Niemniej ten system wymusza szukanie zarobków w innym miejscu, co kończy sie pracą dorywczą, na etat lub jego część. Często niezwiązaną z doktoratem. Za coś trzeba jeść, mieszkać i dzieci chować. I w tym moim zdaniem tkwi największy problem. Bo rozumiem, że polska nauka jest biedna, że wydziały szukają pieniędzy, być może część winy leży po ich stronie np. powtarzam, być może, źle gospodarują środkami, ale z drugiej strony jeśli ta nauka ma mieć jakiś poziom, to może doktoranci powinni zajmować się nauką, lekturami i rozwojem a nie hałturzeniem. Wiem łatwo powiedzieć – robisz to w imię przyszłości – tylko że to też nie jest prawda, bo możliwości zatrudnienia na większości wydziałów są jednak ograniczone. Więc w praktyce chyba jednak przepracowuję kilka lat za darmo na rzecz uczelni, żeby postawić przed nazwiskiem dr… Byłby to niezły finał gdybym była odrobinę bogatsza…
Marchewa: spokojnie, chcę przemyśleć temat po Waszych (także Twoich komentarzach), poszerzyły one znacznie moją perspektywę – faktycznie w dużym stopniu nastawioną na doświadczenie uczelni prywatnych, choć bez żadnego ukrytego celu promocyjnego, po prostu całe moje doświadczenie zawodowe jest z polskich i amerykańskich szkół prywatnych (i jednej amerykańskiej publicznej). To mój pierwszy wpis, więc proszę o zielony listek na start, obiecuję więcej niczego nie odszczekiwać 🙂 Z góry dziękuję za zrozumienie.
Przykład faktycznego obciążenia dydaktycznego doktorantów: Na naszym wydziale (WFAIS UJ) 90 godzin dydaktycznych rocznie dla doktorantów pobierających stypendium i 30 dla niepobierających, przy czym u nas niepobierający to tylko ci, którzy stypendium pobierać nie mogą, bo są zatrudnieni gdzie indziej. Doktoranci ostatniego roku są z urzędu zwalniani z dydaktyki. Znane są też przypadki zwalniania z dydaktyki w zamian za wykonywanie pewnych prac technicznych na rzecz wydziału (np administracja któregoś z serwerów).
@doktorantka
„Pisząc to nie chodzi mi o użalanie się nad sobą, decyzję o doktoracie podjęłam świadomie. Niemniej ten system wymusza szukanie zarobków w innym miejscu, co kończy sie pracą dorywczą, na etat lub jego część. Często niezwiązaną z doktoratem. Za coś trzeba jeść, mieszkać i dzieci chować”
Mam to samo ale nie traktuję tego jak dopustu bożego. Idąc na studia doktoranckie doskonale wiedziałem ze będzie to realizacja hobby a nie perspektywy na karierę. Ale ja uważam że pracujący doktorant to skarb dla uczelni a nie bagaż. U mas wciąż pokutują mity o „rozwoju naukowym” etc… A w rzeczywistości głównym obowiązkiem pracownika naukowego jest… dydaktyka. Wolę wiec aby ta dydaktykę uprawiały osoby które posiadają kontakt z rynkiem pracy nie polegający li tylko na lekturze „Gazety Praca”. Mam serdecznie dość profesorów których jedyną działalnością zarobkową od lat 70 była praca na uczelni.
Tyle na temat tego jak wg. mnie być powinno jak jest już pisaliście.
„bo rozumiem, że polska nauka jest biedna, że wydziały szukają pieniędzy, być może część winy leży po ich stronie np. powtarzam, być może, źle gospodarują środkami”
Polska nauka jest przede wszystkim fatalnie zarządzana. Pytanie Rektora o rachunek ekonomiczny niektórych posunięć uważane jest wręcz za potwarz. W dodatku większość naukowców pogardza kolegami którzy „poszli w biznesy” jako niegodnymi pariasami.
„może doktoranci powinni zajmować się nauką, lekturami i rozwojem a nie chałturzeniem”
Otóż nie. Powinni zajmować się jednym i drugim. Zdobywać praktyczna wiedzę o świecie i obudowywać ją teorią. Czas skończyć z mitem naukowca stworzonego do wyższych celów i nieskorego do pobrudzenia rączek.
z czystej ciekawości, jaką dziedzinę nauki prezentujesz? Bo owszem, są takie, w których dodatkowa praca wiąże się ze wzrostem kompetencji naukowych. Są też jednak i takie dziedziny, gdzie jest utrudnieniem, zabierającym cenny czas, który można poświęcić na badania. Zróżnicowanie występuje zresztą wręcz w obrębie jednej dziedziny i jak mi się wydaje, nie ma tu uniwersalnego modelu, który by uzasadniał inne niż materialne korzyści płynące z dodatkowej pracy…
„Mam serdecznie dość profesorów których jedyną działalnością zarobkową od lat 70 była praca na uczelni.”
Powyzsze twierdzenie ma taki sam sens jak „mam serdecznie dosyc lekarzy ktorzy przez 70 lat pracuja w szpitalu” albo „mam serdecznie dosyc strazakow ktorzy pracuja wylacznie w remizie.
Chociaz jestem dopiero 25 lat na uczelni, chcialbym wskazac na dobre strony takiego rozwiazania. Profesor ktory pracuje wylacznie na uczelni moze poswiecic sie badaniom naukowym i jest relatywnie wolny od naciskow ekonomicznych i politycznych. Co wiecej, naukowcy ktorzy jednoczesnie pracuja dla przedsiebiorstw czy to jako doradcy czy na zlecenie, czesto popadaja w dwuznaczne sytuacje:
Nie mowie ze praca na i poza uczelnia to cos zlego, ale jest to trudne. Nie ma nic zlego w karierze tylko na uczelni. Co wiecej, ogromna wiekszosc wiadacych naukowcow, wlaczajac wiekszosc noblistow, pracuje wylacznie na uczelni.
P.S. Ciekawe jest komentowanie wpisu ktorego nie ma.
Nauki polityczne (wiem żadna to nauka ;)). I racja praca + nauka nie jest to bynajmniej model uniwersalny. Jednak rozmowy z kolegami z innych kierunków (np. informatyka, różne kierunki politechniczne) którzy po studiach szukali pracy przekonały mnie bardzo jednoznacznie o kompletnym oderwaniu wiedzy uczelnianej od pozauczelnianej rzeczywistości. Nie twierdzę natomiast że moje doświadczenie ma charakter uniwersalny bo może są w Polsce kierunki na których jest inaczej.
@zibi
„Chociaz jestem dopiero 25 lat na uczelni, chcialbym wskazac na dobre strony takiego rozwiazania. Profesor ktory pracuje wylacznie na uczelni moze poswiecic sie badaniom naukowym i jest relatywnie wolny od naciskow ekonomicznych i politycznych. Co wiecej, naukowcy ktorzy jednoczesnie pracuja dla przedsiebiorstw czy to jako doradcy czy na zlecenie, czesto popadaja w dwuznaczne sytuacje:”
Wolę dwuznaczne sytuacje od jednoznacznej pogardy dla działalności zarobkowej. Zupełnie inna rzeczą jest praca naukowa połączona ze zdobywaniem grantów i aplikowaniem osiągnięć do zastosowań w przemyśle a inną badania dla badań które prowadzą jedynie do kilkustronicowej publikacji w nie zawsze renomowanym piśmie. Ostatnio miałem ciekawą rozmowę o innowacyjności z kilkoma osobami zajmującymi się programami europejskimi. Ich opinia o współpracy naukowców jest druzgocąca (biznes tez ma sporo za uszami ale przedsiębiorcy dają się przekonać). Ok jest sfera badań podstawowych ale chyba w żadnym kraju nie zawłaszczyła ona takiego udziału w całości produkcji wiedzy jak u nas.
„Nie mowie ze praca na i poza uczelnia to cos zlego, ale jest to trudne.”
Jest, nie będę się spierał. Ale ma podstawową zaletę. Nigdy nie zostaniesz postawiony w sytuacji osoby która po obronie doktoratu i poświęceniu 4 lat życia bez ZUS-u otrzyma informację że „z powodu fatalnej sytuacji ekonomicznej Uniwersytetu nie ma etatów dla adiunktów”.
„P.S. Ciekawe jest komentowanie wpisu ktorego nie ma.”
Na miejscu autora wpis bym zostawił a ew. uwagi uwzględnił w następnym ale widać taka decyzja była mu bardziej na rękę. Jak już napisałem google pamięta… 🙂
„Wolę dwuznaczne sytuacje od jednoznacznej pogardy dla działalności zarobkowej”
Wydaje sie ze wielu naukowcow jest gotowych pracowac za stosunkowo niska pensje na uczelni ale z powodow zupelnie innych niz pogarda dla pieniadza (jeszcze nie slyszalem aby naukowcy protestowali ze ich pensje sa za niskie). Moim zdaniem, glowne motywacje to pasja i swoboda tworcza.
„Zupełnie inna rzeczą jest praca naukowa połączona ze zdobywaniem grantów i aplikowaniem osiągnięć do zastosowań w przemyśle a inną badania dla badań które prowadzą jedynie do kilkustronicowej publikacji w nie zawsze renomowanym piśmie”
Ilosc stron w publikacji nie ma wielkiego znaczenia w nauce. Powiedzialbym ze im krotsza publikacja tym lepsza. Przyklad publikacji ktora miesci sie na jednej stronie:
„Ok jest sfera badań podstawowych ale chyba w żadnym kraju nie zawłaszczyła ona takiego udziału w całości produkcji wiedzy jak u nas”
Wydaje sie ze masz zle informacje. Wlasnie kraje rowijajace sie maja dysproporcjonalnie niski udzial w badaniach podstawowych i koncentruja wysilki na badaniach stosowanych (np ulepszenie odmian ziemniaka w Polsce lub ryzu w Chinach). Z tego co wiem jest zupelnie odwrotnie, w Polsce jest stosunkowo trudno uzyskac pieniadze na badania ktore nie maja bezposredniego zastosowania, a te zwykle sa potencjalnie najbardziej przelomowe. USA ma ogromnie rozwiniete badania podstawowe. W NIH, jedna z jego glownych czesci finansuje wylacznie badania podstawowe (NIGMS budzet na 2009: $1,937,690,000). Do tego badania podstawowe sa wykonywane jako czesc misji innych instytutow NIH, sa w wiekszosci misja NSF (nastepne 4 mld $) i NASA.
?z powodu fatalnej sytuacji ekonomicznej Uniwersytetu nie ma etatów dla adiunktów?.”
Przed chwila wysylales naukowcow do przemyslu a teraz chcesz upychac wiecej adiuktow na uczelniach? To powinna byc piramida, gdzie tylo najlepsi zostaja na uczelni. Twoje propozycje sa niespojne
Czy ten usuniety tekst, to ten, jaki jest wciaz dostepny na stronie glownej Polityki pod linkiem ??
Jesli tak, to Autor tego opracowania, p Dariusz Jemielniak, wyraznie daje do zrozumienia i podsuwa wystarczajaco mocny material aby NIK, wlasciwa Komisja Sejmowa, a przed wszystkim, MNiSzW zbadalo ta cala sprawe od podszewki (tej prawnej tez!)…i podalo wyjasnienie.
„Przed chwila wysylales naukowcow do przemyslu a teraz chcesz upychac wiecej adiuktow na uczelniach? To powinna byc piramida, gdzie tylo najlepsi zostaja na uczelni. Twoje propozycje sa niespojne”
To nie była propozycja ale opis stanu faktycznego. Obecnie mamy sytuacje ze przez kilka lat kształci się wąsko specjalizowanego i wysoko kwalifikowanego pracownika nauki nie oferując mu prawdziwego wynagrodzenia ale stypendium i po upływie tego czasu ma się podobno odbyć selekcja. A co z resztą. Tymi którzy odpadną? Czy to jest racjonalna alokacja zasobów? Zwłaszcza że porażka często nie zależy od osiągnięć naukowych ale od braku wpasowania się w układ towarzyski tudzież rodzinnych związków z nauką.
Inna sprawa jest system naboru pracowników na polskich uczelniach gdzie słowo nieprzejrzysty jest daleko idącym niedomówieniem.
@Zdzislaw Szulc
Komisja sejmowa? Wolne żarty. Doktorantom krzywda dzieje się za ich zgoda i odejść mogą w każdej chwili.
@zbi, Gdyby pasja naukowa trzymała ludzi na stosunkowo słabo opłacanych uniwersyteckich posadach to polskie uczelnie byłyby w innym stanie niż są. Nie wiem również dlaczego sądzisz, że akurat najlepsi mają zostać na uczelni zamiast zarabiać dużo pracując gdzie indziej. Czyżby najlepsi lekarze, prawnicy lub inżynierowie zostawali na uczelni? No i ciekaw jestem jak rozgraniczasz badania podstawowe od stosowanych bo w tej dziedzinie zmieniło się w ostatnich latach bardzo dużo. NIH na który się powołujesz daje mnóstwo pieniędzy na badania biomedyczne czyli na badania nad ludzkim zdrowiem i chorobą. Są to badania inspirowane utylitarnymi pobudkami ponieważ nowoczesna medycyna opiera się na przekonaniu, że dogłębne poznanie funkcjonowania organizmu na poziomie molekularnym pozwoli zwalczyć choroby, a wyniki tych badań są aplikowalne i prędzej lub później wzbogacą amerykańską gospodarkę.
” Nie wiem również dlaczego sądzisz, że akurat najlepsi mają zostać na uczelni zamiast zarabiać dużo pracując gdzie indziej. Czyżby najlepsi lekarze, prawnicy lub inżynierowie zostawali na uczelni”
To co mowie chyba nie jest kontrowersyjne. Jakosc nauczania ma dlugofalowe skutki na wszystkie dziedziny zycia (kiedy idziesz to lekarza albo spacerujesz po moscie, to masz chyba nadzieje ze lekarze i inzynierowie otrzymali jak najlepsze wyksztacenie). Tak, dalej uwazam ze najlepsi powinni uczyc innych, od przedszkola do uniwersytetu. Cchoc wiekszosc chyba sie zgodzi z tym postulatem, jako spoleczenstwo nie robimy wiele aby w praktyce ten cel osiagnac.
Oczywiscie, mozna dyskutowac jaki poziom nadprodukcji doktorow jest zdrowy dla spoleczenstwa, ilu moze przyjac do pracy przemysl, szkoly i agencje rzadowe i czy jest to dla nas dobre kiedy doktorzy wyjezdzaja za granice i nie wracaja.
„Są to badania inspirowane utylitarnymi pobudkami ponieważ nowoczesna medycyna opiera się na przekonaniu, że dogłębne poznanie funkcjonowania organizmu na poziomie molekularnym pozwoli zwalczyć choroby, a wyniki tych badań są aplikowalne i prędzej lub później wzbogacą amerykańską gospodarkę.”
Tak dokladnie jest. Sa to badania podstawowe inspirowane korzysciami praktycznymi w blizszej albo dalekiej przyszlosci. Motywem bezposrednim jest zaspokajanie ciekawosci. Politycy maja czesto trudnosc w zrozumieniu znaczenia badan podstawowych. Nalezy im to tlumaczyc dokladnie tak jak to zrobiles.
@zbi Część naszego sporu ma charakter semantyczny (n.p. badania stosowane czy podstawowe). Jednak w sprawie pozostawania na uczelni najlepszych róznice są nieco głębsze. Studenci architektury powinni mieć kontakt z architektami, którzy mają w dorobku jakieś wielkie zrealizowane projekty. Nie wierzę, żeby wielu takich ludzi pracowało teraz na uczelniach. Wybitnego astronoma lub fizyka możesz spotkać np. w NASA, a nie na uniwersyteckim wydziale astronomii. Żeby jak piszesz najlepsi fachowcy uczyli studentów wcale nie musisz spełnić dość nierealistycznych oczekiwań, że uczelnie zatrudnią u siebie samą śmietanke absolwentów. Wystarczy , żeby uniwersytety porzuciły przestarzały model oceny kompetencji i przewietrzyły trochę swoje „sobole”.
akurat wybitnych fizyków i astronomów znacznie łatwiej znaleźć na uczelniach niż w NASA. Z punktu widzenia fizyki i astronomii NASA ma zadbać o dostarczenie urządzeń w jakieś miejsce pobliskiej przestrzeni kosmicznej (i żeby tylko, na Boga, znów im się nie pomyliły układy jednostek!). Programy naukowe opracowywane są na uniwersytetach.
Również wybitnych biochemików i genetyków łatwiej znaleźć na uczelniach niż w gabinetach lekarskich. Oni na ogół są kiepskimi lekarzami, podobnie zresztą jak wybitni, utalentowani lekarze nie muszą być dobrymi (ani jakimikolwiek) naukowcami. To są po prostu inne zakresy kompetencji. Przykłady nauk technicznych (lub semi-technicznych, jak architektura) dają mylący obraz całości.
Niniejszy wpis, wbrew pozorom, nie ma być o łapownictwie. Chodzi o inny, nieco bardziej drażliwy i wstydliwy temat – zmuszania do darmowej pracy doktorantów na państwowych uczelniach.
W polskiej nauce powszechnie i bez żadnej żenady funkcjonuje system wyzysku doktorantów, zwykłej, banalnej korupcji – tylko że na poziomie instytucjonalnym. Jak to działa? Ano tak, że państwowa uczelnia dostaje na doktorantów pieniądze od państwa. Tymże doktorantom ma oferować edukację na poziomie doktorskim. Studia doktoranckie realizowane są różnie, czasami uwzględniają obowiązkowe zajęcia na bardzo wysokim poziomie, czasem sprowadzają się, wzorem brytyjskim, do wskazywania lektur i czekania na rezultat w postaci dysertacji. Każdy z systemów ma pewne wady i zalety, jednak w polskim wydaniu łączy je jedno: doktorant, w zamian za stypendium doktoranckie jest dodatkowo zobowiązany? pracować za darmo!
Całkowita fikcja systemu, w którym teoretycznie stypendium powinno służyć umożliwieniu doktorantowi skupienia się na pracy badawczej, a w którym de facto państwowe stypendium służy ukrytemu dodatkowemu pokrywaniu kosztów wykładowców (które na państwowych uczelniach i tak już są przecież raz sfinansowane) szokuje i poraża. Stypendium traktuje się jako wygodny sposób na pozyskanie darmowej z punktu widzenia uczelni siły roboczej – która w dodatku nie będzie protestować, aby nie ryzykować dalszej kariery zawodowej. To dlatego na polskich państwowych uczelniach praktycznie nie ma asystentów: po co marnować środki na pensje, skoro finansowane przez państwo studia można zrealizować częściowo siłami po raz drugi finansowanych przez państwo doktorantów?
Jak to zwykle bywa, ludzie szybko dostosowują się nawet do najbardziej dwuznacznego systemu. Do ustawy wprowadzony został chroniący doktorantów zapis, że doktorant ma obowiązek przeprowadzić zajęcia dydaktyczne w wymiarze nie więcej niż 90 godzin. To dobrze, że doktoranci są chronieni przed dalszym wyzyskiem, choć śmieszy szpagat ustawodawcy – w końcu na uczelniach niepublicznych doktoranci za uczestnictwo płacą i nikt ich do pracy bez wynagrodzenia nie zmusza, a ustawa także od nich wymaga prowadzenia zajęć. Ustawodawcy zresztą wyraźnie nie chodziło o to, by doktoranci zdobyli jakieś doświadczenie dydaktyczne (które jest, co do zasady, przydatne w rozwoju naukowym), bo nawet profesjonalni trenerzy, czy nauczyciele, którym takowego trudno odmówić, muszą odbębnić godzinki. Z pełną powagą na twarzy uczelnie także zupełnie przypadkiem dają stypendia tylko tym, którzy wyrabiają godziny, łaskawie nie każąc prowadzić zajęć doktorantom, którzy stypendium nie dostali. Tak to się wszystko kręci, a protestować przecież żaden doktorant się nie odważy – tym bardziej, że z punktu widzenia studenta dostaje po prostu pieniądze za pracę.
Dariusz Jemielniak
PS W swojej dziesięcioletniej karierze akademickiej ani razu nie spotkałem się z propozycją korupcyjną. Żaden student ani studentka nie wachlował pod nosem banknotem. Ba! Mimo, że podobno co dziewiąta studentka się prostytuuje, jako żywo biustem też mi nikt na zachętę nie machał, z czego się zresztą cieszę. Magistrantów, którzy mimo namów i próśb, by nie kontynuowali tego zwyczaju, przynoszą po udanej obronie kwiaty (kto w dzisiejszych czasach pije róże?) lub czekoladki, trudno chyba nazwać dającymi łapówki.
Moja rada: opublikuj tekst z poprawkami jak najszybciej. Błędem było wycofanie tekstu, nie wiem czym się kierowałeś? Wstydem? Tekst nie był naukowy, wyrażał jedynie opinię. Sam na tym blogu broniłem kiedyś dr Migalskiego czego dziś się nieco wstydzę ale to fakt 😉
To jeszcze nie jest szczyt patologii – na UMCS w Lublinie studenci pracują bez stypendium doktoranckiego. Czyli nie dostają ani grosza od uczelni.
To jest dopiero interes – uczelnie dostaje dofinansowanie na studentów, które trafia do kasy wydziału, ale już nie doktorantów. A doktoranci i tak wyrabiają przepisowe godziny, czyli 60 godzin w semestrze ZA DARMO. Tak więc nie dość, że uczelnia nie musi płacić pracownikom, to jeszcze dostaje na nich dofinansowanie od państwa.
Aby komentować, zaloguj się na konto portalu Polityka.pl
Komentarze
„łaskawie nie każąc prowadzić zajęć doktorantom, którzy stypendium nie dostali.”
Jak to nie każą? Na UW doktoranci muszą prowadzić za darmo zajęcia niezależnie od tego, czy dostali stypendium.
Łaska polega na tym, że nie muszą *płacić* za te studia.
Wow, rzeczywistość przerosła moje wyobrażenia 🙂
Też to przechodziłem w barbarzyńskich czasach 10 lat temu, kiedy ustawy nie było. 180 godzin do wyrobienia rocznie (w praktyce robiliśmy znacznie więcej) i 4 lata na zrobienie doktoratu. Widzę, że niewiele się zmieniło.
Wszystko zalezy od tego jaka czesc swojego czasu doktoranci poswiecaja na uczenie. Czy 90 godzin to calkowita liczba godzin w trakcie studiow doktoranckich? Jezeli tak to to niewiele a doswiadczenie bardzo dobre. Jezeli to 90 godzin na semestr, to moze za duzo. Ale lepsze to niz nic.
Wiele tutaj mocnych slow (lapownictwo, korupcja) ale nie widze tutaj nic nielegalnego. Model tzw „teaching assistent” dominuje w USA. Nie ma lepszej metody studiowania od uczenia innych. Jednosc nauczania i badan naukowych jest jednym z glownych zalozen modelu amerykanskiej uczelni. Dla studentow jest chyba lepiej kiedy ich asystent na cwiczeniach to doktorant ktory prowadzi autentyczne badania naukowe. Doktoranci nie pracuja za darmo — dostaja pensje i zwolnienie z czesnego.
Rozumiem ze doktoranci nie musza pozostawac na stypendium asystenckim przez cale studia i sa inne mozliwosci jak chocby pensja naukowa z grantu promotora.
Kompletnie nie zalapalem o co chodzi w „PS”. Co w tym dziwnego i jak to sie ma do reszty wpisu?
Jakoś ucieka mi intencja tego wpisu. Że stypendia doktoranckie są skandalicznie niskie? No są. Że wobec tego powinno się je zwiększyć? Powinno, ale państwo polskie w takim wypadku powinno przeznaczyć na to jakieś środki. Czy ktoś się realistycznie spodziewa, że w przewidywalnej przyszłości przeznaczy? W dodatku już jest sposób na zwiększenie pieniędzy dla doktoranta – i na badania, i na pensję: grant promotorski. Autor nie słyszał?
Że nie zatrudnia się asystentów, skoro „finansowane przez państwo studia można zrealizować częściowo siłami po raz drugi finansowanych przez państwo doktorantów”? OK, zatrudnijmy asystentów, tylko – znów – skąd wziąć pieniądze na ich etaty? Mam rewolucyjny pomysł: każmy doktorantom za studia doktoranckie płacić. Czy autor wpisu jest pewien, że doktorantów od tego przybędzie, będzie im się lepiej żyło, a poziom doktoratów wzrośnie? Pomijam już to, że wynagrodzenie prowadzącego zajęcia jest tylko częścią (i to, bywa, niewielką) kosztów studiowania. A samo robienie doktoratu też kosztuje, choćby w postaci stworzenia doktorantowi stanowiska pracy. Nie widzę zatem podstaw do stawiania zarzutu ni mniej, ni więcej, tylko malwersacji środków przeznaczonych na studia.
Wreszcie ustawa przewiduje, że pensum doktoranta nie może przekraczać 90 godzin *rocznie*, ale ta sama ustawa określa też mninimum na 30 godzin *rocznie*. I bardzo często – zapewne nie wszędzie – jest to właśnie 30 godzin. A 30 godzin typowo oznacza prowadzenie jednej grupy ćwiczeniowej przez jeden semestr; drugi jest wolny od dydaktyki. To jest, według autora, obciążenie dydaktycznie nie do udźwignięcia. No dramat.
Zarzut jest prosty – dostaje się od Państwa pieniądze na realizację studiów doktoranckich. Niemałe. Jednocześnie dostaje się kasę na stypendia dla doktorantów. Też przyzwoite. Wreszcie, dostaje się kasę na prowadzenie bezpłatnych studiów. Znowu spore.
Jednak studia te realizuje się powszechnie używając doktorantów jako darmowej siły roboczej za stypendium. Czyli bierze się od Państwa kasę dwa razy za to samo.
Nie chodzi o żaden dramat, tylko elementarną uczciwość. Na Zachodzie i na uczelniach prywatnych rozdział jest jasny – albo jest się płatnym doktorantem i wtedy płaci się za edukację, albo jest się asystentem (z pensją za dydaktykę) ORAZ stypendium na rozwój naukowy.
Model amerykański, czyli taki jak opisuje zbi, jest ok – tylko, ze zupełnie nie wygląda tak, jak u nas (w USA to uczelnie finansują doktorantów, w Polsce – na uczelniach państwowych podatnicy, płacąc dwa razy: raz za stypendium, drugi raz za godziny, które doktorant musi wyrobić darmo).
@pundit –
czyli twoja *realistyczna* propozycja brzmi, żeby doktoranci za studia doktoranckie płacili. Moje gratulacje. Na pewno Polsce od tego przybędzie doktorantów, poziom doktoratów zaś się podniesie. No i przede wszystkim będzie, jak powiadasz, uczciwie.
Otóż ja uważam, że prowadzenie zajęć autentycznie się doktorantom przydaje. Zgadzam się bowiem z tym, co ktoś tu napisał, że najlepszym sposobem nauczenia się czegoś jest spróbować to wytłumaczyć komuś innemu. Przypominam też, że pensja prowadzącego zajęcia to tylko część kosztów studiów; na kierunkach „laboratoryjnych” może to być część niewielka. Z obu tych względów zarzut podwójnego finansowania studiów uważam za chybiony.
Jak to skąd powinny być pieniądze? Na uczelniach państwowych z budżetu, proste. Nie ma? G prawda. Ile procent PKB idzie na naukę i badania? Wystarczy zobaczyć, na której pozycji nas to stawia w porównaniu z innymi krajami. Politycy muszą jednak wybrać czy lepiej dawać na naukę, czy na różne KRUSy, bo wrzucanie w błoto to ich specjalność.
Z drugiej strony może warto poluzować postkomunistyczny związek uczelni z państwem. Po co te wszystkie belwederskie profesury, habilitacje? Niech uczelnie same się rządzą. Może wzrośnie poczucie odpowiedzialności i skończy się ta bezwartościowa tytułomania, a zaczną się liczyć osiągnięcia.
@pfg pisze:
2009-09-14 o godz. 22:30
Stawianie alternatywy albo wyłudzanie pieniędzy albo płatne studia to demagogia.
pundit napisał:
„Na Zachodzie i na uczelniach prywatnych rozdział jest jasny – albo jest się płatnym doktorantem i wtedy płaci się za edukację, albo jest się asystentem (z pensją za dydaktykę) ORAZ stypendium na rozwój naukowy.”
Nie wiem jak jest na uczelniach prywatnych, ale na zachodzie nie zawsze jest aż tak różowo. Na znanych mi uczelniach za wielką wodą doktoranci są finansowani ze stypendiów (jest ich wiele, większość fundowana przez konkretne instytucje i otrzymanie ich nie zawsze jest łatwe) i grantów promotorów (o ile ci takowe posiadają). Dodatkowo otrzymują wynagrodzenie za prowadzenie zajęć, a czasem za dyzury dla studentów oraz sprawdzanie prac domowych (wykładowca ma przypisanego tzw. gradera, który ma sprawdzić okresloną liczbę prac w określonym czasie i z reguły niestety robi to po łebkach, ale to już inna sprawa). Jeżeli doktorant nie jest finansowany z grantu, bardzo często nie dostaje wynagrodzenia za okres wakacji, gdy nie uczy (w Polsce doktorant dostaje stypendium przez cały rok). Ma możliwość nauczania podczas kursów wakacyjnych dla „spadochroniarzy i nadgorliwych”, ale o ile mi wiadomo nie zawsze jest tak łatwo dostać taki kurs. Doktorant nie jest też zatrudniony jako asystent, jego status to graduate student (co może określać również studenta etapu magisterskiego), co najwyżej, gdy akurat prowadzi ćwiczenia, nazywa się go TA (teaching assistant) albo nawet lecturer, jeśli pozwolą mu prowadzić wykład dla pierwszych lat (co zdarza się całkiem często). Nie jest to jego stanowisko, a jedynie słowo użyte dla podkreślenia jego chwilowych obowiązków dydaktycznych.
Oczywiście finansowo wychodzą oni na tym wszystkim dużo lepiej niż nasi doktoranci, ale nie oszukujmy się, wychodzą tez lepiej niż nasi adiunkci na uczelniach państwowych. Dla mnie własnie ta dysproporcja, porównanie zarobków doktoranta za oceanem i adiunkta u nas jest najbardziej wymowna. Zgodzę się więc z pfg, że problem wynika raczej z braku środków. Z drugiej strony jakieś praktyki dydaktyczne powinny być dla doktorantów obowiązkowe, a doświadczenia dydaktycznego nie nabywa się po jednym semestrze. Wydaje mi się, że jeśli (tak było w moim przypadku) doktorant w ciągu 4 lat studiów ma łącznie 6 semestrów po 30 godzin każdy, a za dodatkowe zajęcia mu się płaci (mi płacili nieźle), to jest to przyzwoite. Oczywiście nie wykluczam, że gdzieś indziej występują patologię, chcę tylko powiedzieć, że w odczuciu moich i moich kolegów (doktorantów sprzed kilku lat i obecnych) nie było mowy o nadużyciach ze strony uczelni, raczej rozumieliśmy jak wygląda sytuacja.
Bardziej zaszokowała mnie opowieść znajomego z Instytutu PAN, gdzie nie było dydaktyki, który wraz z innymi doktorantami został zapędzony do przenoszenia książek w magazynie bibliotecznym. Książki leżały tam od lat i były tak zakurzone, że nie dało się oddychać.
Jak zwykle się rozpisuję, ale pozwolę sobie wspomnieć o dwóch jeszcze aspektach. Po pierwsze, uważam, że skoro wymagamy od doktorantów, by nauczali, powinno się dla nich zorganizować choćby kilkugodzinne (dłuższe być może byłoby zbędne) przeszkolenie dydaktyczne. Są osoby, którym dydaktyka przychodzi łatwo w sposób naturalny, są tez takie jak ja, które raczej wszystkiego uczą się na błędach. Jest to ogólnie pewna bolączka, że większość pracowników wyższych uczelni nie ma żadnej fachowej wiedzy o metodyce, etc.
I ostatnia rzecz, która wg mnie jest bardziej skandaliczna niż obowiązkowa dydaktyka. Chodzi o niepłacenie ZUS-u doktorantom. O ile mi wiadomo nawet praktyki w zawodówkach były w jakimś stopniu uwzględniane przez ZUS. W przypadku doktorantów mamy 4 lata, które ZUS traktuje jako wakacje. Dobrze, że dziś doktoranci mają chociaż ubezpieczenie zdrowotne, jakieś 10 lat temu go nie mieli, zmieniło się to m. in. po publikacjach artykułów w Polityce.
@pfg: chyba się nie rozumiemy. Pieniądze na studia doktoranckie szkoły państwowe JUŻ DOSTAJĄ. To jest zapłacone, koniec i kropka. Natomiast wykorzystują doktorantów do darmowej pracy (za którą od Państwa dostają ponownie pieniądze), bo MOGĄ.
To nieuczciwe zarówno wobec podatników, jak i wobec szkół prywatnych, które finansować się muszą same (i to one działają najbliżej modelu amerykańskiego, gdzie także funkcjonują płatne studia doktorskie, ale nie Ph.D., tylko DBA).
To, że coś się komuś przydaje, w żaden sposób nie usprawiedliwia zmuszania go do darmowego świadczenia pracy. Owsem, zgadzam się – trochę prowadzenia zajęć się przydaje, ale nie oranie. Pomijając już to, że doktoranci powinni mieć taką MOŻLIWOŚĆ i za pracę dostawać osobne wynagrodzenie, jak to się dzieje w całej reszcie cywilizowanego świata.
@zbi pisze:
> Kompletnie nie zalapalem o co chodzi w ?PS?. Co w tym dziwnego i jak to
> sie ma do reszty wpisu?
oryginalny tytuł wpisu brzmiał „Korupcja w polskiej nauce”. Ponieważ redakcja go zmieniła, pozostawiając lida i końcówkę bez zmian, te ostatnie przestały być zrozumiałe 🙂
@ pundit
Redakcja prosi o wybaczenie – fakt zmiana tytułu wprowadziła zamieszanie. Już przywracam oryginalny. Z pozdrowieniami. KJ
Litości! Ach ci biedni wyzyskiwani doktoranci. Zastanawia tylko po co w takim razie studiują w tak skandalicznych warunkach? Bez pieniędzy, bez ZUSu i bez żadnej gwarancji zatrudnienia po doktoracie. Każdy trzeźwo myślący człowiek skierował by swoje umiejętności i ambicje na rynek komercyjny gdzie pewnie zaowocowały by o wiele lepiej niż na uczelni.
No chyba ze doktoranci to nie tak do końca „elita” ale w sporej mierze ludzie bez pomysłu na zawodowe życie dla których studia doktoranckie są kolejną kilkuletnia ucieczką od dorosłości. Pamiętajmy ze po 4 latach studiów młody dr który nie dostał etatu jest jedynie nadmiernie wykwalifikowanym bezrobotnym o niemałych finansowych oczekiwaniach. A obecnie kształcimy wielokrotnie więcej doktorów niż mamy potencjalnych etatów. W tej chwili a lada moment na uczelnie wejdzie niż demograficzny!
Uczelnie nie „wyzyskują” doktorantów. Po prostu stanowisko asystenta było dramatycznie nadużywane przez poszczególne katedry i instytuty do zimowania 50-letnich „starszych wykładowców” z którymi obalono niejeden litr wódki w mrocznych czasach PRL-u. I z którymi dziekani i rektorzy tylko tak mogli sobie dać radę. A że doktorant jest tańszy (w zasadzie darmowy) to znakomicie. Wreszcie choć ułamek racjonalności ekonomicznej.
I uwaga wiem ze są tez inni doktoranci (choć to w mojej ocenie wyjątkowe wyjątki) tacy którzy potrafią zdobyć z promotorem grant, prowadzić badania i całkiem nieźle zarabiać. Ale całokształtu tej uczelnianej mizerii to w mojej opinii nie zmienia.
dzięki za błyskawiczną reakcję z prowokacyjnym tytułem 🙂
@XXX: co do ciężkiego losu amerykańskich doktorantów – oczywiście, zdaję sobie sprawę, że i im nie jest różowo, choć akurat rozkładanie wynagrodzenia na 10 miesięcy to pomysł stosowany także i wobec profesorów na wielu uczelniach.
Traktowanie doktorantów jak studentów w USA i UK to kwestia raczej kulturowa i bez związku (w Skandynawii np. doktoranci są pracownikami uczelni). Oczywiście warto by ludzi choć odrobinę uczyć, jak uczyć (w Danii np. dla adiunktów są obowiązkowe, duże kursy dydaktyczne, bez których nie można awansować).
Doktoranci w USA i na Zachodzie generalnie CHCĄ uczyć i mieć doświadczenie, to zarówno daje pieniądze, jak i cenny punkt do cv.
Absolutnie zgadzam się z kwestią ZUS – to właśnie jeden z żenujących aspektów tego korupcyjnego systemu 🙂 Jest IMHO głęboko niemoralne, że ktoś, kto z wysokimi kwalifikacjami i za bardzo niskie wynagrodzenie (stypendium) wykonuje typową pracę, nie ma żadnych świadczeń emerytalnych. Uczelnia go obrabia – tylko, że z odroczeniem czasowym. Pełne przywileje emerytalne były jednym z powodów, dla których nie poszedłem po studiach na uczelnię państwową.
@pundit –
Ja rozumiem, co piszesz. Ja tylko twierdzę, że nie masz racji. Argumenty merytoryczne już podawałem. Zwrócę więc jeszcze uwagę na argument formalny: Jak zauważa sam autor notki, obecna sytuacja jest zgodna z polskim prawem. I autor notki, i ty (jesteście jedną osobą?), i każdy inny może oczywiście wzywać do zmiany prawa, ale oskarżanie uczelni o to, że postępują nieuczciwie, że obecna sytuacja jest, jakby to sugerował nowy tytuł, korupcyjna, jest po prostu fałszywe.
Wpis, zwłaszcza zaś twoje komentarze, widzę jako element lobbyingu na rzecz państwowego finansowania uczelni prywatnych. To także jest uprawnione stanowisko, wolę jednak, gdy robi się to bez maski dbania o dobro wspólne czy „elementarną uczciwość”. A skoro już porównujemy publiczne z prywatnymi, to sytuacja jest taka oto: Na uczelniach prywatnych studenci płacą za naukę, uczelnia z pieniędzy pobieranych od studentów zatrudnia nauczycieli, w tym asystenów bez doktoratów do prowadzenia ćwiczeń, doktoranci zaś za swoje studia także płacą. Na uczelniach państwowych państwo płaci i za studia, w tym funduje pensje nauczycieli akademickich, i wypłaca stypendia doktorantom. Doktoranci prowadzą trochę zajęć (bardzo niewiele, naprawdę), ale gdyby tych zajęć zabrakło, państwo musiałoby wyasygnować *więcej* pieniędzy, żeby można było zatrudnić magistrów do prowadzenia ćwiczeń. System nie jest idealny, zwłaszcza ze względu na bardzo niski poziom państwowego finansowania (i, jaki pisze xxx, ze względu na niepłacenie składek emerytalnych dla doktorantów), ale jest spójny. Ja przynajmniej żadnej wewnętrznej sprzeczności w nim nie dostrzegam.
Byłoby cudownie, gdyby Polska znalazła róg obfitości i mogła znacząco zwiększyć finansowanie nauki i edukacji wyższej na wszystkich uczelniach, bez względu na ich status publiczny/prywatny. Jestem jednak fizykiem i moja dyscyplina uczy mnie szacunku do rzeczywistości, sądzę wobec tego, że zważywszy na stan finansów publicznych, zwiększenie finansowania prywatnych musiałoby się odbyć kosztem publicznych. Jeśli więc ktoś do finansowania prywatnych z budżetu państwa nawołuje, powinien zdawać sobie sprawę z konsekwencji.
@Blog –
Zmianę tytułu w trakcie trwania dyskusji, w dodatku na znacznie dalej idący, sugerujący o wiele więcej, niż faktycznie we wpisie jest -„darmowa praca doktorantów” może jest godna ubolewania, może nie jest, ale NA PEWNO nie jest przejawem korupcji – uważam za posunięcie skandaliczne. Gdyby taki tytuł był od początku, inne byłyby komentarze, inaczej potoczyłaby się dyskusja. Bardzo się na Niedowiarach zawiodłem.
Komentarz doktora po opisanych wyżej studiach doktoranckich.
Spróbujcie jako stypendystę bez płacenia za niego ubezpieczeń (emerytalnego, rentowego, wypadkowego, funduszu gwarantowanych świadczeń pracowniczych) i powierzcie mu takie same obowiązki jak zatrudnionemu. A i najlepiej wystąpcie do oddziału ZUS o interpretację
Redakcja bloga sobie jaja robi czy co? Usuwać wpis? Żenujące. Ale Google pamięta 🙂
Jako obecna doktorantka chciałabym zdementować informacje który pojawiły sie w niniejszym blogi jakoby wszyscy doktoranci dostawali stypendia. Tak nie jest, co więcej na wielu wydziałach kandydat na doktoranta jeszcze zanim zostanie przyjęty jest informowany, żeby nie składał podania o stypendium, bo wydział nie ma pieniędzy. Ten sam wydział w wielu przypadkach korzysta z jego pracy proponując mu bezpłatne prowadzenie zajęć do 90 godzin w roku uniwersyteckim. W efekcie daje to do 3 godzin zajęć ze studentami, plus czas na przygotowanie się, poprawienie kartkówek i inne zbieżne czynności. Oczywiście takiej propozycji można nie przyjąć, niemniej większość doktorantów boi się tak postąpić.
Pisząc to nie chodzi mi o użalanie się nad sobą, decyzję o doktoracie podjęłam świadomie. Niemniej ten system wymusza szukanie zarobków w innym miejscu, co kończy sie pracą dorywczą, na etat lub jego część. Często niezwiązaną z doktoratem. Za coś trzeba jeść, mieszkać i dzieci chować. I w tym moim zdaniem tkwi największy problem. Bo rozumiem, że polska nauka jest biedna, że wydziały szukają pieniędzy, być może część winy leży po ich stronie np. powtarzam, być może, źle gospodarują środkami, ale z drugiej strony jeśli ta nauka ma mieć jakiś poziom, to może doktoranci powinni zajmować się nauką, lekturami i rozwojem a nie hałturzeniem. Wiem łatwo powiedzieć – robisz to w imię przyszłości – tylko że to też nie jest prawda, bo możliwości zatrudnienia na większości wydziałów są jednak ograniczone. Więc w praktyce chyba jednak przepracowuję kilka lat za darmo na rzecz uczelni, żeby postawić przed nazwiskiem dr… Byłby to niezły finał gdybym była odrobinę bogatsza…
Marchewa: spokojnie, chcę przemyśleć temat po Waszych (także Twoich komentarzach), poszerzyły one znacznie moją perspektywę – faktycznie w dużym stopniu nastawioną na doświadczenie uczelni prywatnych, choć bez żadnego ukrytego celu promocyjnego, po prostu całe moje doświadczenie zawodowe jest z polskich i amerykańskich szkół prywatnych (i jednej amerykańskiej publicznej). To mój pierwszy wpis, więc proszę o zielony listek na start, obiecuję więcej niczego nie odszczekiwać 🙂 Z góry dziękuję za zrozumienie.
Przykład faktycznego obciążenia dydaktycznego doktorantów: Na naszym wydziale (WFAIS UJ) 90 godzin dydaktycznych rocznie dla doktorantów pobierających stypendium i 30 dla niepobierających, przy czym u nas niepobierający to tylko ci, którzy stypendium pobierać nie mogą, bo są zatrudnieni gdzie indziej. Doktoranci ostatniego roku są z urzędu zwalniani z dydaktyki. Znane są też przypadki zwalniania z dydaktyki w zamian za wykonywanie pewnych prac technicznych na rzecz wydziału (np administracja któregoś z serwerów).
W związku z dopiskiem pfg precyzuję, że na UW kwestia stypendiów wygląda jak wyżej pisałam
doktorantko,
żeby już kompletnie doprecyzować, stan który opisałaś nie dotyczy wszystkich wydziałów UW, na niektórych jest tak jak ja opisałem powyżej.
@doktorantka
„Pisząc to nie chodzi mi o użalanie się nad sobą, decyzję o doktoracie podjęłam świadomie. Niemniej ten system wymusza szukanie zarobków w innym miejscu, co kończy sie pracą dorywczą, na etat lub jego część. Często niezwiązaną z doktoratem. Za coś trzeba jeść, mieszkać i dzieci chować”
Mam to samo ale nie traktuję tego jak dopustu bożego. Idąc na studia doktoranckie doskonale wiedziałem ze będzie to realizacja hobby a nie perspektywy na karierę. Ale ja uważam że pracujący doktorant to skarb dla uczelni a nie bagaż. U mas wciąż pokutują mity o „rozwoju naukowym” etc… A w rzeczywistości głównym obowiązkiem pracownika naukowego jest… dydaktyka. Wolę wiec aby ta dydaktykę uprawiały osoby które posiadają kontakt z rynkiem pracy nie polegający li tylko na lekturze „Gazety Praca”. Mam serdecznie dość profesorów których jedyną działalnością zarobkową od lat 70 była praca na uczelni.
Tyle na temat tego jak wg. mnie być powinno jak jest już pisaliście.
„bo rozumiem, że polska nauka jest biedna, że wydziały szukają pieniędzy, być może część winy leży po ich stronie np. powtarzam, być może, źle gospodarują środkami”
Polska nauka jest przede wszystkim fatalnie zarządzana. Pytanie Rektora o rachunek ekonomiczny niektórych posunięć uważane jest wręcz za potwarz. W dodatku większość naukowców pogardza kolegami którzy „poszli w biznesy” jako niegodnymi pariasami.
„może doktoranci powinni zajmować się nauką, lekturami i rozwojem a nie chałturzeniem”
Otóż nie. Powinni zajmować się jednym i drugim. Zdobywać praktyczna wiedzę o świecie i obudowywać ją teorią. Czas skończyć z mitem naukowca stworzonego do wyższych celów i nieskorego do pobrudzenia rączek.
Marchewa,
z czystej ciekawości, jaką dziedzinę nauki prezentujesz? Bo owszem, są takie, w których dodatkowa praca wiąże się ze wzrostem kompetencji naukowych. Są też jednak i takie dziedziny, gdzie jest utrudnieniem, zabierającym cenny czas, który można poświęcić na badania. Zróżnicowanie występuje zresztą wręcz w obrębie jednej dziedziny i jak mi się wydaje, nie ma tu uniwersalnego modelu, który by uzasadniał inne niż materialne korzyści płynące z dodatkowej pracy…
Autocenzura? Co za wstyd. Należy chyba się jakieś wyjaśnienie.
„Mam serdecznie dość profesorów których jedyną działalnością zarobkową od lat 70 była praca na uczelni.”
Powyzsze twierdzenie ma taki sam sens jak „mam serdecznie dosyc lekarzy ktorzy przez 70 lat pracuja w szpitalu” albo „mam serdecznie dosyc strazakow ktorzy pracuja wylacznie w remizie.
Chociaz jestem dopiero 25 lat na uczelni, chcialbym wskazac na dobre strony takiego rozwiazania. Profesor ktory pracuje wylacznie na uczelni moze poswiecic sie badaniom naukowym i jest relatywnie wolny od naciskow ekonomicznych i politycznych. Co wiecej, naukowcy ktorzy jednoczesnie pracuja dla przedsiebiorstw czy to jako doradcy czy na zlecenie, czesto popadaja w dwuznaczne sytuacje:
http://www.nytimes.com/2009/03/03/business/03medschool.html
Nie mowie ze praca na i poza uczelnia to cos zlego, ale jest to trudne. Nie ma nic zlego w karierze tylko na uczelni. Co wiecej, ogromna wiekszosc wiadacych naukowcow, wlaczajac wiekszosc noblistow, pracuje wylacznie na uczelni.
P.S. Ciekawe jest komentowanie wpisu ktorego nie ma.
@ pfg
Zmiana tytułu to wynik nieuwagi – nie celowe działanie.
@ reszta komentujących
Usunięcie wpisu to wynik prośby autora. Pozostawienie komentarzy – dowód szacunku dla komentujących, którzy oddali głos przed prośbą autora.
@xxx
Nauki polityczne (wiem żadna to nauka ;)). I racja praca + nauka nie jest to bynajmniej model uniwersalny. Jednak rozmowy z kolegami z innych kierunków (np. informatyka, różne kierunki politechniczne) którzy po studiach szukali pracy przekonały mnie bardzo jednoznacznie o kompletnym oderwaniu wiedzy uczelnianej od pozauczelnianej rzeczywistości. Nie twierdzę natomiast że moje doświadczenie ma charakter uniwersalny bo może są w Polsce kierunki na których jest inaczej.
@zibi
„Chociaz jestem dopiero 25 lat na uczelni, chcialbym wskazac na dobre strony takiego rozwiazania. Profesor ktory pracuje wylacznie na uczelni moze poswiecic sie badaniom naukowym i jest relatywnie wolny od naciskow ekonomicznych i politycznych. Co wiecej, naukowcy ktorzy jednoczesnie pracuja dla przedsiebiorstw czy to jako doradcy czy na zlecenie, czesto popadaja w dwuznaczne sytuacje:”
Wolę dwuznaczne sytuacje od jednoznacznej pogardy dla działalności zarobkowej. Zupełnie inna rzeczą jest praca naukowa połączona ze zdobywaniem grantów i aplikowaniem osiągnięć do zastosowań w przemyśle a inną badania dla badań które prowadzą jedynie do kilkustronicowej publikacji w nie zawsze renomowanym piśmie. Ostatnio miałem ciekawą rozmowę o innowacyjności z kilkoma osobami zajmującymi się programami europejskimi. Ich opinia o współpracy naukowców jest druzgocąca (biznes tez ma sporo za uszami ale przedsiębiorcy dają się przekonać). Ok jest sfera badań podstawowych ale chyba w żadnym kraju nie zawłaszczyła ona takiego udziału w całości produkcji wiedzy jak u nas.
„Nie mowie ze praca na i poza uczelnia to cos zlego, ale jest to trudne.”
Jest, nie będę się spierał. Ale ma podstawową zaletę. Nigdy nie zostaniesz postawiony w sytuacji osoby która po obronie doktoratu i poświęceniu 4 lat życia bez ZUS-u otrzyma informację że „z powodu fatalnej sytuacji ekonomicznej Uniwersytetu nie ma etatów dla adiunktów”.
„P.S. Ciekawe jest komentowanie wpisu ktorego nie ma.”
Na miejscu autora wpis bym zostawił a ew. uwagi uwzględnił w następnym ale widać taka decyzja była mu bardziej na rękę. Jak już napisałem google pamięta… 🙂
@Marchewa
„Wolę dwuznaczne sytuacje od jednoznacznej pogardy dla działalności zarobkowej”
Wydaje sie ze wielu naukowcow jest gotowych pracowac za stosunkowo niska pensje na uczelni ale z powodow zupelnie innych niz pogarda dla pieniadza (jeszcze nie slyszalem aby naukowcy protestowali ze ich pensje sa za niskie). Moim zdaniem, glowne motywacje to pasja i swoboda tworcza.
„Zupełnie inna rzeczą jest praca naukowa połączona ze zdobywaniem grantów i aplikowaniem osiągnięć do zastosowań w przemyśle a inną badania dla badań które prowadzą jedynie do kilkustronicowej publikacji w nie zawsze renomowanym piśmie”
Ilosc stron w publikacji nie ma wielkiego znaczenia w nauce. Powiedzialbym ze im krotsza publikacja tym lepsza. Przyklad publikacji ktora miesci sie na jednej stronie:
http://www.nature.com/nature/dna50/watsoncrick.pdf
„Ok jest sfera badań podstawowych ale chyba w żadnym kraju nie zawłaszczyła ona takiego udziału w całości produkcji wiedzy jak u nas”
Wydaje sie ze masz zle informacje. Wlasnie kraje rowijajace sie maja dysproporcjonalnie niski udzial w badaniach podstawowych i koncentruja wysilki na badaniach stosowanych (np ulepszenie odmian ziemniaka w Polsce lub ryzu w Chinach). Z tego co wiem jest zupelnie odwrotnie, w Polsce jest stosunkowo trudno uzyskac pieniadze na badania ktore nie maja bezposredniego zastosowania, a te zwykle sa potencjalnie najbardziej przelomowe. USA ma ogromnie rozwiniete badania podstawowe. W NIH, jedna z jego glownych czesci finansuje wylacznie badania podstawowe (NIGMS budzet na 2009: $1,937,690,000). Do tego badania podstawowe sa wykonywane jako czesc misji innych instytutow NIH, sa w wiekszosci misja NSF (nastepne 4 mld $) i NASA.
?z powodu fatalnej sytuacji ekonomicznej Uniwersytetu nie ma etatów dla adiunktów?.”
Przed chwila wysylales naukowcow do przemyslu a teraz chcesz upychac wiecej adiuktow na uczelniach? To powinna byc piramida, gdzie tylo najlepsi zostaja na uczelni. Twoje propozycje sa niespojne
Czy ten usuniety tekst, to ten, jaki jest wciaz dostepny na stronie glownej Polityki pod linkiem ??
Jesli tak, to Autor tego opracowania, p Dariusz Jemielniak, wyraznie daje do zrozumienia i podsuwa wystarczajaco mocny material aby NIK, wlasciwa Komisja Sejmowa, a przed wszystkim, MNiSzW zbadalo ta cala sprawe od podszewki (tej prawnej tez!)…i podalo wyjasnienie.
„Przed chwila wysylales naukowcow do przemyslu a teraz chcesz upychac wiecej adiuktow na uczelniach? To powinna byc piramida, gdzie tylo najlepsi zostaja na uczelni. Twoje propozycje sa niespojne”
To nie była propozycja ale opis stanu faktycznego. Obecnie mamy sytuacje ze przez kilka lat kształci się wąsko specjalizowanego i wysoko kwalifikowanego pracownika nauki nie oferując mu prawdziwego wynagrodzenia ale stypendium i po upływie tego czasu ma się podobno odbyć selekcja. A co z resztą. Tymi którzy odpadną? Czy to jest racjonalna alokacja zasobów? Zwłaszcza że porażka często nie zależy od osiągnięć naukowych ale od braku wpasowania się w układ towarzyski tudzież rodzinnych związków z nauką.
Inna sprawa jest system naboru pracowników na polskich uczelniach gdzie słowo nieprzejrzysty jest daleko idącym niedomówieniem.
@Zdzislaw Szulc
Komisja sejmowa? Wolne żarty. Doktorantom krzywda dzieje się za ich zgoda i odejść mogą w każdej chwili.
@zbi, Gdyby pasja naukowa trzymała ludzi na stosunkowo słabo opłacanych uniwersyteckich posadach to polskie uczelnie byłyby w innym stanie niż są. Nie wiem również dlaczego sądzisz, że akurat najlepsi mają zostać na uczelni zamiast zarabiać dużo pracując gdzie indziej. Czyżby najlepsi lekarze, prawnicy lub inżynierowie zostawali na uczelni? No i ciekaw jestem jak rozgraniczasz badania podstawowe od stosowanych bo w tej dziedzinie zmieniło się w ostatnich latach bardzo dużo. NIH na który się powołujesz daje mnóstwo pieniędzy na badania biomedyczne czyli na badania nad ludzkim zdrowiem i chorobą. Są to badania inspirowane utylitarnymi pobudkami ponieważ nowoczesna medycyna opiera się na przekonaniu, że dogłębne poznanie funkcjonowania organizmu na poziomie molekularnym pozwoli zwalczyć choroby, a wyniki tych badań są aplikowalne i prędzej lub później wzbogacą amerykańską gospodarkę.
@Jarek
” Nie wiem również dlaczego sądzisz, że akurat najlepsi mają zostać na uczelni zamiast zarabiać dużo pracując gdzie indziej. Czyżby najlepsi lekarze, prawnicy lub inżynierowie zostawali na uczelni”
To co mowie chyba nie jest kontrowersyjne. Jakosc nauczania ma dlugofalowe skutki na wszystkie dziedziny zycia (kiedy idziesz to lekarza albo spacerujesz po moscie, to masz chyba nadzieje ze lekarze i inzynierowie otrzymali jak najlepsze wyksztacenie). Tak, dalej uwazam ze najlepsi powinni uczyc innych, od przedszkola do uniwersytetu. Cchoc wiekszosc chyba sie zgodzi z tym postulatem, jako spoleczenstwo nie robimy wiele aby w praktyce ten cel osiagnac.
Oczywiscie, mozna dyskutowac jaki poziom nadprodukcji doktorow jest zdrowy dla spoleczenstwa, ilu moze przyjac do pracy przemysl, szkoly i agencje rzadowe i czy jest to dla nas dobre kiedy doktorzy wyjezdzaja za granice i nie wracaja.
„Są to badania inspirowane utylitarnymi pobudkami ponieważ nowoczesna medycyna opiera się na przekonaniu, że dogłębne poznanie funkcjonowania organizmu na poziomie molekularnym pozwoli zwalczyć choroby, a wyniki tych badań są aplikowalne i prędzej lub później wzbogacą amerykańską gospodarkę.”
Tak dokladnie jest. Sa to badania podstawowe inspirowane korzysciami praktycznymi w blizszej albo dalekiej przyszlosci. Motywem bezposrednim jest zaspokajanie ciekawosci. Politycy maja czesto trudnosc w zrozumieniu znaczenia badan podstawowych. Nalezy im to tlumaczyc dokladnie tak jak to zrobiles.
@zbi Część naszego sporu ma charakter semantyczny (n.p. badania stosowane czy podstawowe). Jednak w sprawie pozostawania na uczelni najlepszych róznice są nieco głębsze. Studenci architektury powinni mieć kontakt z architektami, którzy mają w dorobku jakieś wielkie zrealizowane projekty. Nie wierzę, żeby wielu takich ludzi pracowało teraz na uczelniach. Wybitnego astronoma lub fizyka możesz spotkać np. w NASA, a nie na uniwersyteckim wydziale astronomii. Żeby jak piszesz najlepsi fachowcy uczyli studentów wcale nie musisz spełnić dość nierealistycznych oczekiwań, że uczelnie zatrudnią u siebie samą śmietanke absolwentów. Wystarczy , żeby uniwersytety porzuciły przestarzały model oceny kompetencji i przewietrzyły trochę swoje „sobole”.
@Jarek –
akurat wybitnych fizyków i astronomów znacznie łatwiej znaleźć na uczelniach niż w NASA. Z punktu widzenia fizyki i astronomii NASA ma zadbać o dostarczenie urządzeń w jakieś miejsce pobliskiej przestrzeni kosmicznej (i żeby tylko, na Boga, znów im się nie pomyliły układy jednostek!). Programy naukowe opracowywane są na uniwersytetach.
Również wybitnych biochemików i genetyków łatwiej znaleźć na uczelniach niż w gabinetach lekarskich. Oni na ogół są kiepskimi lekarzami, podobnie zresztą jak wybitni, utalentowani lekarze nie muszą być dobrymi (ani jakimikolwiek) naukowcami. To są po prostu inne zakresy kompetencji. Przykłady nauk technicznych (lub semi-technicznych, jak architektura) dają mylący obraz całości.
Polska nauka wyzyskuje doktorantów?
Niniejszy wpis, wbrew pozorom, nie ma być o łapownictwie. Chodzi o inny, nieco bardziej drażliwy i wstydliwy temat – zmuszania do darmowej pracy doktorantów na państwowych uczelniach.
W polskiej nauce powszechnie i bez żadnej żenady funkcjonuje system wyzysku doktorantów, zwykłej, banalnej korupcji – tylko że na poziomie instytucjonalnym. Jak to działa? Ano tak, że państwowa uczelnia dostaje na doktorantów pieniądze od państwa. Tymże doktorantom ma oferować edukację na poziomie doktorskim. Studia doktoranckie realizowane są różnie, czasami uwzględniają obowiązkowe zajęcia na bardzo wysokim poziomie, czasem sprowadzają się, wzorem brytyjskim, do wskazywania lektur i czekania na rezultat w postaci dysertacji. Każdy z systemów ma pewne wady i zalety, jednak w polskim wydaniu łączy je jedno: doktorant, w zamian za stypendium doktoranckie jest dodatkowo zobowiązany? pracować za darmo!
Całkowita fikcja systemu, w którym teoretycznie stypendium powinno służyć umożliwieniu doktorantowi skupienia się na pracy badawczej, a w którym de facto państwowe stypendium służy ukrytemu dodatkowemu pokrywaniu kosztów wykładowców (które na państwowych uczelniach i tak już są przecież raz sfinansowane) szokuje i poraża. Stypendium traktuje się jako wygodny sposób na pozyskanie darmowej z punktu widzenia uczelni siły roboczej – która w dodatku nie będzie protestować, aby nie ryzykować dalszej kariery zawodowej. To dlatego na polskich państwowych uczelniach praktycznie nie ma asystentów: po co marnować środki na pensje, skoro finansowane przez państwo studia można zrealizować częściowo siłami po raz drugi finansowanych przez państwo doktorantów?
Jak to zwykle bywa, ludzie szybko dostosowują się nawet do najbardziej dwuznacznego systemu. Do ustawy wprowadzony został chroniący doktorantów zapis, że doktorant ma obowiązek przeprowadzić zajęcia dydaktyczne w wymiarze nie więcej niż 90 godzin. To dobrze, że doktoranci są chronieni przed dalszym wyzyskiem, choć śmieszy szpagat ustawodawcy – w końcu na uczelniach niepublicznych doktoranci za uczestnictwo płacą i nikt ich do pracy bez wynagrodzenia nie zmusza, a ustawa także od nich wymaga prowadzenia zajęć. Ustawodawcy zresztą wyraźnie nie chodziło o to, by doktoranci zdobyli jakieś doświadczenie dydaktyczne (które jest, co do zasady, przydatne w rozwoju naukowym), bo nawet profesjonalni trenerzy, czy nauczyciele, którym takowego trudno odmówić, muszą odbębnić godzinki. Z pełną powagą na twarzy uczelnie także zupełnie przypadkiem dają stypendia tylko tym, którzy wyrabiają godziny, łaskawie nie każąc prowadzić zajęć doktorantom, którzy stypendium nie dostali. Tak to się wszystko kręci, a protestować przecież żaden doktorant się nie odważy – tym bardziej, że z punktu widzenia studenta dostaje po prostu pieniądze za pracę.
Dariusz Jemielniak
PS W swojej dziesięcioletniej karierze akademickiej ani razu nie spotkałem się z propozycją korupcyjną. Żaden student ani studentka nie wachlował pod nosem banknotem. Ba! Mimo, że podobno co dziewiąta studentka się prostytuuje, jako żywo biustem też mi nikt na zachętę nie machał, z czego się zresztą cieszę. Magistrantów, którzy mimo namów i próśb, by nie kontynuowali tego zwyczaju, przynoszą po udanej obronie kwiaty (kto w dzisiejszych czasach pije róże?) lub czekoladki, trudno chyba nazwać dającymi łapówki.
@ antycenzor :
Wprawdzie wycofanie wpisu Darka to nie byla cenzura, ale powyzsze pokazuje, ze niczego nie da sie w internecie ani ocenzurowac ani autocenzurowac. 🙂
gratuluję wielkiej odwagi anonimowi.
Ten problem odwagi już omówiłem:
http://blogjw.wordpress.com/2009/07/11/nie-jestem-na-tyle-odwazny-aby-chowac-glowe-w-piasek/
@pundit
Moja rada: opublikuj tekst z poprawkami jak najszybciej. Błędem było wycofanie tekstu, nie wiem czym się kierowałeś? Wstydem? Tekst nie był naukowy, wyrażał jedynie opinię. Sam na tym blogu broniłem kiedyś dr Migalskiego czego dziś się nieco wstydzę ale to fakt 😉
A’propos pierwotnej – zaginionej, ale jak Feniks z popiołów odrodzonej – notki:
http://tnij.org/manitoba
Szczególnie polecam passus o „an itinerant class of ill-paid academic serfs”.
To jeszcze nie jest szczyt patologii – na UMCS w Lublinie studenci pracują bez stypendium doktoranckiego. Czyli nie dostają ani grosza od uczelni.
To jest dopiero interes – uczelnie dostaje dofinansowanie na studentów, które trafia do kasy wydziału, ale już nie doktorantów. A doktoranci i tak wyrabiają przepisowe godziny, czyli 60 godzin w semestrze ZA DARMO. Tak więc nie dość, że uczelnia nie musi płacić pracownikom, to jeszcze dostaje na nich dofinansowanie od państwa.