Łapać złodzieja!
Wiele naukowych fałszerstw ma swój początek w takich malutkich przekrętach i zaokrągleniach rzeczywistości.
Coraz więcej słyszy się o naukowych oszustwach. Afera Woo Suk Hwanga, który donosił w r. 2005 na łamach „Science”, że udało mu się sklonować ludzkie zarodki i uzyskać z nich zarodkowe komórki macierzyste pochodzące od pacjentów z chorobami dziedzicznymi wstrząsnęła nie tylko światem nauki, ale i polityki. Podważyła też w dużym stopniu prestiż koreańskiej nauki jak również nauki toute court. Co najgorsze, osłabiła również zaufanie do naukowców i ich badań. Spustoszenia w świadomości społecznej są szczególnie brzemienne w skutki, gdy dotyczą badań z dziedziny biomedycznej. W końcu od nich właśnie oczekuje się środków ratujących w przyszłości ludzkie życie. Standardy muszą więc z definicji być bardzo wyśrubowane.
Hwanga spotkała dotkliwa kara. Jego publikacje zostały poddane skrupulatnemu przeglądowi przez ekspertów, wycofano te, które okazały się fałszerstwami, stracił posadę na uniwersytecie. Ma też przed sobą liczne procesy m. in. o defraudację pieniędzy z grantów przeznaczonych na badania naukowe. Pomimo tej nauczki nowych fałszerzy ciągle nie brakuje. Zastanawia mnie mechanizm poczynań takich naukowych oszustów.
Oczywiście powodem fałszerstw jest chęć zdobycia sławy, pieniędzy i dowiedzenie, że się miało rację. Nie widzę zbyt wielu innych „ważnych” powodów. Drobni fałszerze naciągają wyniki, nadinterpretują i ubarwiają fakty, zatajają pewne doświadczenia lub ich szczegóły (zresztą nie sposób publikować wszystko jak leci). Ale tego typu drobne przekręty dla nauki nie mają wielkiego znaczenia. Sądzę jednak, że wiele fałszerstw ma swój początek właśnie w takich malutkich przekrętach i zaokrągleniach rzeczywistości. Drobne powodzenia oszustów powodują, że sami zaczynają oni wierzyć we własną nieomylność, wchodzą w swego rodzaju spiralę, z której nie można już się wycofać, bo szybko okazuje się, że nakłamali tak dużo, że powrót do rzeczywistości staje się niemożliwy i trzeba brnąć dalej. Tak fałszują wyniki głównie nazbyt ambitni szefowie często wykorzystując swoją pozycję do wywarcia presji na pracowników.
Drugi rodzaj oszustw to fałszerstwa robione, nazwijmy to, dla zadowolenia szefa. Studenci lub młodzi pracownicy nauki podkolorowują swoje wyniki, aby szybciej i lepiej zakończyć staż, magisterium czy doktorat. Psychopaci potrafią też specjalnie je fałszować. Czasem wystarczy po prostu nie dodać jakiegoś odczynnika, aby uzyskać „znaczące” rezultaty. Często zdarza się, że po wykryciu oszustwa szefowie tłumaczą się tym, że to właśnie „wyrobnicy” nadużyli ich zaufania i ich oszukali. To oczywiste wybielanie samego siebie, bo podstawowym obowiązkiem szefa projektu badawczego jest ciągłe śledzenie postępów prac podopiecznych i trzymanie ręki na pulsie. W laboratorium, którego szef wie, co się w nim dzieje, tego typu oszustwa nie mają racji bytu.
W lutym zeszłego w roku w „Science” ukazała się publikacja na temat roli białka Cdx2 we wczesnym rozwoju myszy. Wspólnie z kolegami z kilku ośrodków rozsianych po całym świecie od razu nabraliśmy podejrzeń co do prawdziwości tych wyników. Nie będę opisywał tutaj szczegółów naszego prywatnego śledztwa (za kilka dni ma ukazać się w „Gazecie Wyborczej” większy tekst na ten właśnie temat, zawiadomię zainteresowanych w komentarzach do tego wpisu, kiedy tekst znajdzie się w internetowym wydaniu „GW”). Dodam tylko, że nasze podejrzenia potwierdziły się w pełni.
Szef projektu opisanego w inkryminowanej pracy tłumaczy się właśnie tym, że o niczym nie wiedział i że oszustwa dokonał pierwszy autor publikacji. Zapewne praca będzie wycofana i całe odium spadnie na nieuczciwego „wyrobnika”. Jednak w takiej sytuacji po prostu otwiera się nóż w kieszeni. Kiedy wykryliśmy oszustwo, zadzwoniłem bowiem do szefa tego laboratorium i próbowałem przekonać go do wycofania artykułu. Usłyszałem, że doświadczenia zostały powtórzone przy jego obecności i dają dokładnie takie same wyniki, jak te opisane w publikacji w „Science”. No i co można na to odpowiedzieć?
Ten sam tygodnik „Science” właśnie ogłosił, że wycofano inną publikację z jego łamów. Tym razem na temat przepływu mRNA przez komórki rzodkiewnika. Wycofania pracy dokonali wszyscy współpracownicy z wyjątkiem pierwszego autora. Ten zaś twierdzi, że wyniki są prawdziwe. Nauczony przykrym doświadczeniem nie jestem w stanie uwierzyć, że i tym razem „szefowie” o niczym nie wiedzieli.
Jacek Kubiak
Fot. cudmore / Flickr (CC BY SA)
Komentarze
Cóż, w nauce jak w życiu. Ani trochę lepiej. Chociaż może jednak trochę lepiej, bo ze względu na naukową metodykę można te „wynalazki” zweryfikować. Przynajmniej tyle.
jk, Nie bardzo mogę się zgodzić na zaliczenie „nadinterpretacji” czyli błędnej interpretacji uczciwie uzyskanych wyników do kategorii fałszerstw. Zwłaszcza w kontekście stwierdzenia, że „drobne falszerstwa” prowadzą do poważnych fałszerstw. Przyjęty w naukach doświadczalnych system publikacji zawiera element swego rodzaju postępowania sądowego, w którym prokuratorzy – recenzenci oceniają materiał dowodowy przesłany przez podsądnego – autora, który przedstawia pewną interpretację uzyskanych danych. Często jest tak, że interpretacja autora idzie dalej niż interpretacje recenzentów. Zdarzało mi się usuwać zdania z dyskusji albo dopisywać dodatkowe „might suggest”; „possibly” lub jeszcze inne słówka łagodzące twierdzenia zawarte w pierwotnej wersji maszynopisu. A czy Tobie nie zdarzyło się nigdy, że to co Ty uznałeś za właściwą interpretację uzyskanych wyników recenzent uznał za „nadinterpretację” albo nawet za nieuprawnioną spekulację? Fałszerstwo to fałszerstwo i nie ma powodu wszelkich innych słabości i niedoskonałości pracy naukowej wkładać do jednego worka z preparowaniem wyników.
A swoją drogą jeśli Tobie po przeczytaniu tej konkretnej pracy w Science nasuneły się aż tak poważne wątpliwości, że zadzwoniłeś do autora to kto tę pracę dla Science recenzował? W końcu mówimy o znakomitym czasopiśmie, które odrzuca około 90% przysyłanych prac w ogóle bez recenzji.
Jarek:
No wlasnie. Pytanie kto recenzowal jest kluczowe. I oczywiscie nie wiemy kto recenzowal. Jednak swiatek naukowy jest bardzo maly i wiemy np. kto recenzowal ten sam artykul w Nature, jakie mial uwagi i dlaczego odrzucil te publikcaje z Nature. Wiemy tez kto mial interes w przyjeciu tego popieru w Science. A ze tak jak pisze ten swiatek jest bardzo maly to mamy 90 proc. pewnosci kto ten papier recenzowal (z zamknietymi oczyma). He, he…
Co do nadinterpretacji. Oczywiscie nie chodzilo mi o nadinterpretacje tego typu, ktory przytaczasz jako przyklad. Chodzi mi o interpretowanie wbrew pewnym wynikom, ktore sie zataja. Rozumiesz? Tzn. wiem, ze moja hipoteza jest falszywa bo znam pewne wyniki, ktore jej przecza, ale znam je tylko ja, wiec forsuje jednak moja hipoteze.
Duzo z tych falszerstw wynika ze zjawiska selektywnego postrzegania. Kazdemu sie chyba zdazylo ignorowanie informacji ktore nie pasuja do oczekiwan. Tendencja ta jest tak silna ze zachowanie obiektywizmu wymaga specjalnego treningu. Wiekszosc studentow patrzac na wyniki przedewszystkim widzi to co chce zobaczyc. Nie chce usprawiedliwiac oszustow ale mam wrazenie ze w wiekszosci sytuacji mamy do czynienia z brakiem profesjonalizmu raczej niz z pelni swiadomym oszustwem. Dlatego naukowcy wymyslili instytucje recenzji i ta dziala bardzo wydajnie. Jednak recenzenci tez moga przejawiac selektywne postrzeganie. Na przyklad recenzent moze bardziej docenic wyniki ktore pasuja do prac wczesniej przez niego samego opublikowanych. I tak sie pewnie stalo w przypadku opisanego wyzej artykulu w Science. Jednak, im bardziej prestizowe czasopismo, tym wieksza szansa ze inni beda probowali powtorzyc wyniki. A wiec upadek nastepuje z duzej wysokosci a utrata reputacji ma wielkie zawodowe konsekwencje. Jak jest wiec rada dla tych ktorzy maja problem selektywnego postrzegania? Publikujcie w czasopismach ktorych nazwy sie zaczynaja od „Acta” czy cos w tym rodzaju. Impact factor powinien byc ponizej 0.5. Nikt ich nie czyta a punkty od ministerstwa mozna dostac w powaznej ilosci. Poniewaz nikt nie czyta, wiec i „szkodliwosc spoleczna czynu” jest minimalna.
Na odpowiedz Filipa to mnie sie z kolei otwiera noz w kieszeni….
Co to jest w ogole za rada
„Publikujcie w czasopismach ktorych nazwy sie zaczynaja od …Impact factor… ponizej 0.5. Nikt ich nie czyta a punkty od ministerstwa mozna dostac w powaznej ilosci. Poniewaz nikt nie czyta, wiec i ?szkodliwosc spoleczna czynu? jest minimalna.”
Kazda publikacja z zafalszowanymi wynikami ma w dzisiejszych czasach internetowej dostepnosci powazne konsekwencje, szczegolnie jesli jest to praca badawcza wywodzaca sie z laboratorium.
Dane laboratoryjne sa traktowane przez wielu badaczy zajmujacych sie zbieraniem i analiza danych (np bioinformatykow) jako swiete, ktorych sie nie podwaza, to czesto nie sa wyksztalceni biolodzy, ktorzy byliby w stanie ze zrozumieniem przeczytac prace badawcza i ja zakwestionowac. Dzisiaj stosowane techniki eksploracyjne typu „text and database mining” maja bardzo powazne zastosowania w kolejnych etapach badan „nie-laboratoryjnych” i oczywiscie mozemy na przyklad obnizyc statystyczne znaczenie wszystkich artykulow ze zrodel typu „Acta” o niskim ‚impact factor’, ale czy to rozwiaze problem?
NIE!, poniewaz czesto w tych pismach publikowane sa dane, ktore nie sa przelomowe, a raczej dodaja do ogolnego rozumienia danego procesu, danego szlaku regulacyjnego, danej kaskady enzymatycznej itd, etc.
Ale wlasnie te drobne zmiany dla wyzszych poziomow analizy maja czesto kolosalne znaczenie. Ja jako biolog molekularny i bioinformatyk jestem w stanie przeanalizowac sensownosc publikacji, ale tez nie pojde do laboratorium, aby powtorzyc badania celem udowodnienia, iz sa prawdziwe badz falszywe.
Tak wiec, nie, nie publikujcie bzdur w zadnych pismach. Przelknijcie gorzka pigulke dowodzaca tego ze zawiedliscie jako naukowcy, wbrew obiegowej opinii TO NIE HANBA przyznac sie do tego, ze jest sie tylko czlowiekiem. Wiedza nie przychodzi nikomu lekko, trzeba o nia walczyc, zabiegac, a czasem nawet wtedy nic z tego nie wychodzi, bo badania naukowe nie sa dla wszystkich. Nie potrzebujemy „fachowcow” ktorzy produkuja bzdety tylko po to zeby zdobyc kolejny grant, albo skonczyc doktorat. Jesli cos nie wychodzi z twoja praca doktorska, porozmawiaj z przelozonym, powiedz ze nie wyszlo, ze trzeba zmienic podejscie… ze musicie przemyslec dalszy ciag, daje ci slowo honoru, jesli przelozony nie jest skonczonym idiota to nie bedzie tragedii, wrecz przeciwnie, jesli sprawdziles sie pod innymi wzgledami, dostaniesz kolejna szanse, i kolejna, i kolejna jesli tylko bedziesz potrafil dowiezc ze jestes godny zaufania.
Ponadto jestem przekonany, ze ciagly stres zwiazany z falszowaniem wlasnych wynikow nie wplywa dobrze na rozwoj nikogo, ja w kazdym razie nie chcialbym zyc w ciaglym stresie i w ciaglej obawie przed porazka. Lepsze byloby chyba zamiatanie ulic.
Z.Rogon :
Oczywiscie racja co do tzw. malych czasopism. Roznica pomiedzy Science i Acta … polaga jednak na tym, ze ten pierwszy moze zmienic poglad naukowcow skokowo, a Aktom … to sie po prostu nie zdaza. Dlatego odpowiedzialnosc tak czasopisma takiego jak Science i autorow w nim publikujacych jest o wiele wieksza. Na palcach jednej reki mozna zliczyc przypadki publikowania przelomowych artykulach w malych czasopismach (z o wiele lepszym impact factorem niz Acta …). W mojej dziedzinie znam takie dwa: Masui i Markert w Journal of Exp. Zoology z r. 1971 (zreszta z tego powodu jako student bylem przekonany, ze JEZ to swietne czasopismo) o odkryciu MPF i CSF (za jednym zamachem) i hipoteza operonu w Comptes Rendus d’Academie de Sciences Jacoba, Lwoffa i Monoda.
Z. Rogon,
Ja oczywiscie zartowalem wiec sie nie denerwuj za bardzo. Masz racje i dodam wiecej do tego co napisales. Otoz kiedy wyniki „nie wychodza”, nie sa spojne, to moze znaczyc ze jestesmy o krok od wielkiego odkrycia. To znaczy ze jest cos w naszym doswiadczeniu o czym nie mamy pojecia. Paradoksalnie, wielu reaguje strachem na takie sytuacje i zaczyna naginac wyniki.
Wracajac do falszowania, jest jeden aspekt tego zachowania ktorego nie do konca rozumiem. Otoz falszerze sa czesto bardzo leniwi i kopiuja obrazki. Tak bylo w przypadku Science wspomnianym we wpisie. Nie do konca rozumiem dlaczego tak postepuja falszujacy. Przeciez mozna bylo uzyc rozne obrazki a wtedy falszerstwo byloby trudne do udowodnienia.
Do listy wielkich prac opublikowanych w dziadowskich czasopismach dodam papier Hayflicka opublikowany w Experimental Cell Research w 1965 roku na temat ograniczonej dlugosci zycia komorek ludzkich in vitro.
Pozdrawiam
Filip:
Mnie tez to bardzo zdumialo. Doswiadczenia z RNAi w tej pracy wystarczylo zilustrowac 3 roznymi zarodkami, a tam falszerz uzyl 3 razy ten sam zarodek tyle, ze fotografowany w niewielkich odstepach czasu. Mozna bylo to wykazac ze stuprocentowa pewnoscia, bo w kazdym z tych trzech zarodkow znaduja sie takie same farfocle.
JK,
No tak. Ja bym wyroznil dwie kategorie: falszerze i naginacze. Ci pierwsi, predzej czy pozniej beda ujawnieni. Ich dzialalnosc jest rowniez pozytywna. Kiedy w labie zabraknie piwa i czlowiek spedza noce nad doswiadczeniami ktore nie ida, wtedy jest fajnie zrobic analize farfocli w zafalszowanym papierze. Kiedys sie to robilo za pomoca bibulki a teraz Fotoszopem. Druga korzysc jest taka ze wykryte falszerstwo ma dzialanie terapeutyczne, Otoz wielu z nas mialo papiery odrzucone przez Science albo Nature, czesto bez przeczytania. Zlapanie falszywki w Science pokazuje ze proces recenzji nie jest doskonaly. To znaczy ze przeciez nasze wybitne papiery mogly byc odrzucone w wyniku nieporozumienia. Swiadomosc ze Science popelnia bledy ma znaczenie kojace, leczy rany. Nasz papier idzie do International albo European albo Acta cos tam ale przeciez to wszystko jest loteria a wiec czujemy sie dobrze.
Natomiast sprytni naginacze danych, ci robia swoje przekrety w bardzo subtelny sposob. Mamy do czynienia z prawdziwymi danymi (no moze te wyniki ktore nie pasowaly to sa w szufladzie). Leciutko, finezyjnie sa te dane dostosowane do z gory upragnionej tezy. Takich papierow sa tysiace. Trudno jest zlapac za reke. Ale i tak wszyscy wtajemniczeni wiedza. Powstaje aureola smrodu wokol naginaczy. Tak wiec, prace te funkcjonuja w literaturze ale srodowisko je ignoruje. Wiadomo ze cos jest nie tak…
Filip:
He, he… Dokladnie tak. Dzialanie terapeutyczne wykrycia oszustwa jest wprost afrodyzjakiem. Naginaczy jest na peczki i najciekawsze gdy male nagiecia po jakims czasie przeksztalcaja sie w spore oszustwo. Po pierwsze chodzi o to, ze ich powodzenie osmiela naginaczy do dalszego naginania (o czym wspominam we wpisie), ale po drugie naginania powoduja, ze naginacz staje sie tworca nowej koncepcji/hipotezy, ba nawet bywa teorii (zupelnie falaszywej, o czym najlepiej wie wlasnie naginacz, bo ma kontr-przyklady w swej szufladzie). I w ten sposob sam wpada w zastawione przez siebie sidla. Takie oszustwo jest wlasnie najtrudniej udowodnic i ono wyrzadza najwiecej szkody chociazby przez dlugie trwanie w bibliografii. Czesto tego typu kontrowersyjne hipotezy sa szybko podchwytywane przez fachowcow z pokrewnych dziedzin i media, co bardzo je umacnia. Ale i one po latach padaja. A czym wieksza liczbe zwolennikow zdobyly tym bardziej blesny jest upadek.
Pomimo zabezpieczen znow jestesmy obiektem ataku spamow. Usuwamy je systematycznie ze strony. Kazdy ostatni spam bede przeksztalcal w napis to jest spam, ktory mozecie podziwiac w okienku z anonsami ostatniego wpisu. :))))
jk
Może po prostu dla starszych wpisów blokujcie możliwość komentowania.
Niewykluczone, że boty nauczyły sie liczyć i pułapka nie skutkuje 🙂
Hoko:
boty nauczyly sie liczyc, ale wyglada na to, ze nie pracuja w swieto pracy. 🙂
Obiecalem , ze podam namiary na artykul o oszustwie w Science z GW.
Oto one:
http://www.gazetawyborcza.pl/1,75476,4131021.html
jk