Pytanie o gatunek
Kilka wpisów temu, pod artykułem Grzegorza Pacewicza, zupełnie dygresyjnie rzuciłem nieco prowokacyjną tezę, że gatunek jest bytem urojonym. Mając okazję do zaistnienia po drugiej stronie (bloga), pociągnę ten wątek.
Wydaje się, że mało jest pojęć naukowych tak oczywistych jak gatunek. Kogo by nie zapytać, nawet jeśli nie potrafi podać definicji, powie takimi, czy innymi słowami, że gatunek to grupa organizmów w sumie takich samych, np. koń, krowa, dąb, ryba… No może ryba to nie, bo jest śledź, karp i jeszcze parę. I tu się zaczyna pierwszy problem – jaki zakres ma określenie „w sumie” stojące obok „takie same” lub jaka ma być wartość „bardzo” w sformułowaniu „bardzo podobne”. Czy fakt, że jeden dąb ma żołędzie na długich szypułkach, a drugi na tak krótkich, że w zasadzie niezauważalnych, to wystarczająca różnica, by uznać, że należą do różnych gatunków? Czy fakt, że jedna jabłoń daje jabłka zielone i gładkie, a druga czerwieniejące i omszone jest istotny?
Przeciętny człowiek może zrzucić odpowiedzialność na biologów. Naukowcy próbują więc definiować gatunek – lepiej lub gorzej. Każdy maturzysta wyrecytuje np. definicję: „Gatunek to zbiór osobników krzyżujących się i dających płodne potomstwo”. Jak jednak taką definicję ma zastosować paleontolog? W praktyce również niemal żadna para nowo opisywanych gatunków nie została poddana testowi krzyżowania. Filozoficznie to pewnie to samo, ale przesuwanie kryterium w dziedzinę potencjału nieco niepokoi biologów przyzwyczajonych do danych mierzalnych i empirycznych. Przy tym kryterium zdarzają się jednak przypadki dziwne. Na przykład żaba jeziorkowa i żaba śmieszka krzyżując się dają żabę wodną. Żaba wodna jednak nie jest żadnym niepłodnym mułem i bardzo ochoczo się rozmnaża. U roślin i zwierząt nieraz zdarzają się populacje, które są bardzo rozległe (np. sięgają od Pirenejów po Kamczatkę) albo podzielone barierami, które można podzielić na podpopulacje A, B i C, z których A może krzyżować się z B, C może krzyżować się z B, ale A nie może krzyżować się z A (w najprostszym układzie). Mówi się wtedy nieraz o podgatunkach itd., ale to tylko kwestia nazwy. Ostatnio okazało się, że neandertalczyk krzyżował się z eurazjatyckimi populacjami człowieka współczesnego, a z afrykańskimi nie.
Poza tym, wszystko pięknie, dopóki mówimy o rozmnażaniu płciowym. Tymczasem istnieje wiele gatunków, które rozmnażają się wyłącznie bezpłciowo albo ich osobniki dokonują samozapłodnienia. Idąc trawnikiem możemy spotkać obok siebie kilka mniszków, które pięknie kwitną i przekształcają w dmuchawce, ale jeden nigdy nie zapyli drugiego. Ich powstałe bez zapylenia potomstwo będzie rozmnażać się w ten sam sposób i przysparzać kłopotów systematykom, którzy nie będą mogli się zdecydować, czy każdy taki klon jest odrębnym gatunkiem, czy wchodzi w skład wspólnego gatunku.
Tu pojawia się problem potomstwa. Pierwsze naukowe definicje gatunku odwoływały się do podobieństwa rodziców i potomstwa. Dziś jednak wiemy, że gatunki ewoluują. Jeśli ktoś dotąd gładko przechodził nad problemem gatunku, tu może napotkać na poważny problem. Co to w praktyce oznacza, że z gatunku Homo ergaster powstał Homo sapiens? Czy rodzice mogli się krzyżować z dziećmi? Czy należeli do tego samego gatunku, czy do różnych? Zalążek tego problemu widoczny był już u Darwina. W „O pochodzeniu gatunków” pisze o rasach, których krzyżowanie może prowadzić do tzw. bujności mieszańców, podczas gdy krzyżowanie gatunków nie udaje się lub daje kiepskie efekty (choć np. muł jest wytrzymalszy od konia), jednocześnie udowadniając, że różnice między rasami a gatunkami są raczej ilościowe, niż jakościowe.
Mimo tych wszystkich problemów, biolodzy jednak nie porzucają pojęcia gatunku. Co prawda z ekologii ewolucyjnej wyrzucono pojęcie „dobra gatunku”, a wypowiadane jeszcze niedawno stwierdzenia, że gatunek to jedyna realna kategoria taksonomiczna, nieco straciły na sile, ale skoro inne rangi taksonomiczne są wciąż stosowane, to ta – również umowna – nie musi być grzebana. Wystarczy pogodzić się z faktem, że odpowiedź na pytanie czy żaba wodna jest prawdziwym gatunkiem, czy tylko hybrydą nie niesie za sobą bagażu filozoficznego o esencję żaby wodnej, ale co najwyżej bagaż prawny (np. w USA ochronie podlegają wyłącznie gatunki „czyste”, podczas gdy ich hybrydy nie, co ma znaczenie przy statusie ochronnym wilka rudego). Wtedy można zastosować definicję, której nauczył mnie prof. Tomasz Umiński: „Gatunkiem jest to, co za gatunek uważają specjaliści”.
Piotr Panek
Zakład Ekologii Roślin i Ochrony Środowiska UW
Fot. Roberto Rizzato ‚pix jockey’ Facebook resident, Flickr (CC SA)
Komentarze
No to mielismy tego samego profesora. 🙂
Niedawno odbyliśmy ciężką dyskusję metafizyczną, z pytaniami o byt i niebyt i jak sie w mowie wyrażają poglądy mówiącego na te tematy.
Poszczególne gatunki są pewnie właśnie pojęciami metafizycznymi, a ich istnienie bądź nieistnienie jest kwestią prywatnego poglądu.
Żeby to dojrzeć, wystarczy uświadomić sobie prosty test przynależności do homo sapiens: jego członkowie i tylko oni mają duszę. Każdy wierzący chrześcijanin jest niejako obowiązany respektować tę definicję i uznać ją za trafną, nawet jeśli nie daje ona procedury rozstrzygania o przynależności poszczególnych osobników do tak pojętego gatunku. Zatem dla chrześcijan h. sapiens jest dobre zdefiniowanym gatunkiem, niezależnie od tego, co sądzą o istnieniu lub nie innych gatunków.
A w praktyce biologicznej (uwaga: jestem z zewnątrz) pewnie rozstrzygać powinno kryterium pragmatyczne: jeśli pojęcie gatunku ułatwia wyjaśnienie czegoś, to niech sobie będzie, a jak nie, to do kosza z nim.
Wyobrażam sobie, że w jednych rozważaniach gatunki będą się pojawiały, a w innych nie, i to jest OK.
Panek,
Witam na blogu.
@J.Ty,
„jego członkowie i tylko oni mają duszę. Każdy wierzący chrześcijanin jest niejako obowiązany respektować tę definicję i uznać ją za trafną”
Że tak tylko wtrącę – jest to straszne uproszczenie. To, że tylko człowiek ma duszę jest jakąś daleką kontynuacją kartezjańskiego ujęcia człowieka. Ale do czasów Kartezjusza duszę przypisywano w zasadzie każdemu żywemu organizmowi. Jak to było dokładnie wystarczy pobieżna znajomość poglądów Aureliusza Augustyna, czy Tomasza z Akwinu. To, co wyróżniało człowieka w tych ujęciach to szczególne władze duszy ludzkiej (a nie to, że tylko człowiek ma duszę) – np. wolna wola, rozum – a także jej nieśmiertelność. Nie chce mi się teraz sprawdzać jak to jest teraz w katechizmie KK i czy bardziej powszechna jest wersja pokartezjańska, czy też ta bardziej historycznie uzasadniona.
W ogóle pojęcie duszy jest strasznie ciekawe i od kilku lat kusi mnie by mu się lepiej przyjrzeć…
@GP
Za Wikipedią:
Aktualny Katechizm Kościoła Katolickiego omawia kwestie duszy głównie w art. 1, par. 6 II Corpore et anima unus – „jeden ciałem i duszą” (źródło):
362. Osoba ludzka, stworzona na obraz Boży, jest równocześnie istotą cielesną i duchową. (…)
363. Pojęcie dusza często oznacza w Piśmie świętym życie ludzkie lub całą osobę ludzką(…) „dusza” oznacza zasadę duchową w człowieku.
365. Jedność ciała i duszy jest tak głęboka, że można uważać duszę za „formę” ciała; oznacza to, że dzięki duszy duchowej ciało utworzone z materii jest ciałem żywym i ludzkim; duch i materia w człowieku nie są dwiema połączonymi naturami, ale ich zjednoczenie tworzy jedną naturę.
366. Kościół naucza, że każda dusza duchowa jest bezpośrednio stworzona przez Boga nie jest ona „produktem” rodziców – i jest nieśmiertelna, nie ginie więc po jej oddzieleniu się od ciała w chwili śmierci i połączy się na nowo z ciałem w chwili ostatecznego zmartwychwstania.
367. Niekiedy odróżnia się duszę od ducha(…) rozróżnienie to nie wprowadza jakiegoś dualizmu w duszy.
Nie jestem teologiem, ale z tego dla mnie wynika, że o duszy istot doczesnych innych niż człowiek mowy chyba nie ma, przynajmniej u katolików. Zresztą nie upieram się przy moim zdaniu, że to akurat posiadanie duszy ma być tym wyróżnikiem, dość, że chrześcijaństwo dokonuje w wymiarze religijnym rozróżnienia ludzi od nie-ludzi.
@J.Ty,
Ale w tych fragmentach, które podałeś, wprawdzie nie ma mowy o duszach innych niż ludzkie, ale z tego nie wynika, że np. zwierzęta duszy nie mają. Natomiast opierając się na mojej wiedzy z historii filozofii mogę śmiało powiedzieć, że historycznie taki pogląd był rzadkością. Wprawdzie poglądy filozofów na duszę się zmieniały i ewoluowały, ale na ogół traktowano ją jako zasadę życia, więc wszystko co ożywione miało duszę. Różnica tkwiła raczej po stronie ewentualnych władz duszy.
Mniejsza z tym, bo odbiegamy od tematu wpisu, jakim są problemy z definicją gatunku.
Witam po raz pierwszy w tej roli. Dziękuję redakcji za dobór zdjęcia.
@jk
Świat jest mały, a ja prof. Umiński już niestety jest na emeryturze
Być może na dłuższą metę pojęcie gatunku w biologii będzie miało status drabiny z Traktatu Wittgensteina:
„Tezy moje wnoszą jasność przez to, że kto mnie zrozumie, rozpozna je w końcu jako niedorzeczne; gdy przez nie – po nich – wejdzie ponad nie. (Musi niejako odrzucić drabinę, uprzednio po niej się wspiąwszy.) Musi te tezy przezwyciężyć, wtedy świat przedstawi mu się właściwie” (TR 6.54)
Pewnie właśnie przezwyciężamy pojęcie gatunku, żeby nam się świat przedstawił właściwie.
Poza biologią, gdy porzucimy teologię, to spodziewam się, chyba zgodnie z intuicją autora (też witam serdecznie!), że zapewne skończy się na tym, że gatunek będzie pojęciem prawnym.
Już dziś teoretycznie sądy muszą to rozstrzygać, bo szympansa wolno trzymać w klatce bez wyroku, a człowieka nie. Gdyby więc ktoś wniósł skargę, że oto więzi się człowieka w ZOO, wymiar sprawiedliwości musiałby formalnie ustalić, czy w klatce siedzi człowiek czy też przedstawiciel innego gatunku.
Nawiasem mówiąc, Lem jest dobry na (prawie) wszystko i o meandrach rozstrzygania przez sądy, kto jest człowiekiem a kto nie, opowiada „Tragedia pralnicza” z „Dzienników gwiazdowych Ijona Tichego”. Oj, będzie się działo!
@ panek :
Wiem. Bylem w maju na UW. Uminski to byl wykladowca!
Kwestia duszy nie jest tak zupełnie poza tematem, bo przecież była ona wiązana z esencją bytu. Może raczej osobnika, ale osobnika w ramach gatunku. I to zarówno w tradycji judaistycznej, gdzie Adam miał nazywać kolejne gatunki (Bóg je stwarzał, a Adam, w pewnym sensie – definiował, i w sumie tak jest do dziś – ludzie starają się definiować gatunki, nie tylko biologiczne), jak i greckiej, gdzie poszczególne gatunki były realizacją jakiejś mniej lub bardziej transcendentnej esencji (nie znam Arystotelesa i Platona na wyrywki, więc może zbytnio upraszczam). W jednym i drugim przypadku jest założenie, że gatunki są czymś zadanym z góry, a rolą człowieka jest ich definiowanie, opis. Pies jest tam realizacją psowatości, a tę można wiązać np. z duszą (o całym bagażu źródłosłowowym wokół duszy-animy i żywiąt-animaliów nie będę się wypowiadał, bom za cienki w tej dziedzinie, ale coś na rzeczy być musi.)
Wydaje mi się, że jeżeli istotnie teolodzy powiązaliby duszę z gatunkiem (a filozofowie esencję, istotę, czy co tam jeszcze), to nasze – biologów – problemy z definiowaniem gatunku oczywiście nie muszą nic znaczyć. Ot, przerasta nas to, bo jesteśmy ograniczeni i tyle.
@panek,
To rzeczywiście można ująć tak jak piszesz. Z mojego punktu widzenia jest to część szerszego problemu definiowania jakiejś ukrytej istoty w ogóle. Zaznaczę może inny trop – wg Arystotelesa tym co istnieje w elementarnym sensie tego słowa, jest jakiś konkret, czy indywiduum. Ale człowiek poznając świat ujmuje rzeczy nie jako indywiduum, lecz jako część czegoś bardziej ogólnego. Widzę Sokratesa, ale ujmuję go jako człowieka. I to „jako” wprowadza już zupełnie nową perspektywę, na tyle istotną, że sam Arystoteles nazywa takie ujęcie substancją drugą, w odróżnieniu od substancji pierwszej, czyli indywiduum. I problem tkwi w substancji drugiej – na ile jest to twór dowolny, a na ile ujmujący coś (co?) w indywduum.
Dzieki za wpis! Kiedy przeczytalem Twoj komentaz dotyczacy gatunku tez mialem ochote prosic, zebys to rozwinal.
@J.Ty
Nie bardzo rozumiem, co ma dusza do dyskusji o pojeciu, ktore funkcjonuje w zupelnie inny sposob w zaleznosci od poziomu wyksztalcenia rozmowcy: jako zupelny laik bylem przekonany, ze pojecie gatunku nie wymaga zadnej dyskusji…
Wracajac do duszy, to nie rozumiem, dlaczego pozwala ona chrzescijanskim naukowcom dobrze zdefiniowac gatunek ludzki, i czy w takim razie naukowcy niewierzacy z tym pojeciem maja problemy.
Dusza jest forma ciala powiadal sw. Tomasz, ale dusza jako anima, to co powoduje ruch. Stad pewnie to smieszne sformulowanie o duszy duchowej.
Gatunek jest pojęciem prawnym nie tylko w kwestii człowieka (choć to oczywiście może interesować znacznie większe grono). Człowiek, [i]Homo[/i] to zresztą rodzaj, a nie gatunek. Teologom pozostawiam dylemat, czy [i]H. habilis[/i] miał duszę nieśmiertelną, wolną itd. czy nie. Antropolodzy-prymatolodzy zaś mają ewentualnie problem z delimitacją tego rodzaju. W zasadzie granica między [i]Homo[/i], a australopitekami kiedyś zgadzała się z granicą między obróbką narzędzi a używaniem narzędzi nieobrobionych (etolodzy rozróżniają wtedy narzędzie od przyrządu, ale zapomniałem, co jest co. 😉 ), mimo że [i]H. habilis[/i] anatomicznie chyba był bliższy przedludziom niż [i]H. erectus[/i]. Później odkryto/wydzielono kolejne ardipiteki, parantropy i in. z jednej i [i]H. ergaster[/i], [i]H. rudolfensis[/i] i in. z drugiej strony, a ponadto znaleziono obrobione narzędzia przy szczątkach australopiteka (albo innego rodzaju nie-Homo). Propozycja by wyłączyć [i]habilis[/i] z rodzaju [i]Homo[/i] jednak nie zyskała akceptacji.
Swoją drogą, liczba wyróżnianych gatunków podplemienia Hominina (tych z australopitekami i ludźmi, ale bez szympansów) obecnie wynosi ponad 20, a szczątki (innych niż człowieka współczesnego), na podstawie których się je wyróżnia podobno dałoby się zmieścić w jednej sali wykładowej. Tak więc – może nieco przesadzając – nieraz o wyróżnieniu nowego gatunku praczłowieka decyduje znalezienie jednego zęba albo kości.
Natomiast gatunek to pojęcie z zakresu prawa ochrony przyrody, prawa zdrowotnego (np. ministerialny wykaz gatunków grzybów jadalnych) itd. Pomijając przykład prawa amerykańskiego, zwykle nie ma znaczenia, czy taki gatunek jest „czysty”, czy hybrydą. Wziąłem np. pierwsze z brzegu rozporządzenie ministra (Dz.U. z 1996 r. nr 50, poz 216) i tam jest sobie i poziomka i truskawka. Minister po pierwsze poziomką nazywa poziomkę pospolitą (precyzuje to nazwą [i]Fragaria vesca[/i] L.), a truskawką poziomkę truskawkę ([i]Fragaria ×ananassa[/i] Duch.), po drugie nie przeszkadza mu to, że ta druga jest hybrydą (zakładam, że minister wie, co oznacza znak wektorowego mnożenia w nazwie naukowej). I w takich przypadkach właśnie tak to jest rozwiązywane – truskawka jest krzyżówką, ale nie będąc przypadkową, jednorazową hybrydą, ale bytem o dość powtarzalnych cechach, na potrzeby rolnictwa może być traktowana jak gatunek. Żaba wodna jest hybrydą, ale również nieprzypadkową, a poza tym, skoro w Polsce wszystkie płazy są chronione, to i ona jest objęta ochroną [i]gatunkową[/i].
No tak, w takich miejscach zawsze zgaduję, które tagi formatowania zadziałają…
A może problem (nie tylko odnośnie pojęcia gatunku i nie tylko w biologii) leży w tym, że nomenklatura odzwierciedla stan wiedzy z czasu jej powstania. Pojęcia są więc anachroniczne, „spóźniają” się wobec zmian wiedzy. Dlatego (prawie) żadne ze znanych pojęć starających się usystematyzować rzeczywistość „obiektywną” (nie mówię o pojęciach określających twory „subiektywne”) – nie jest aktualne już na moment po jego powstaniu/utworzeniu.
(jakby co, co mój komentarz o 15:48 jest do mojego wpisu oczekującego na akceptację, gdzie zastosowałem tagi phBB zamiast tagów html)
Redakcja informuje, ze tagi phBB nie sa mile widziane przez filtr antyspamowy.
Redakcja
@mw
Z nomenklaturą jest pół biedy. Na pewno nie nadąża taksonomia i system rang. Zawsze(?) wiadomo było, że to, że np. goździkowce i motyle mając tę samą rangę taksonomiczną (rząd) niekoniecznie muszą być wewnętrznie tak samo spokrewnione i mówienie, że motyle od muchówek różnią się tak samo jak goździkowce od mirtowców jest co najmniej uproszczeniem, ale system porządkowania był w miarę spójny z gatunkiem jako rangą podstawową, leżącą na drabinie rang niemal jak w sytuacji z klasyczną drabiną jestestw. Obecne kladogramy zaś wyglądają tak, że na jednej gałęzi może wisieć jakaś odmiana a na siostrzanej gałęzi całe drzewko rzędów, rodzin, podrodzin, plemion, rodzajów, podrodzajów, gatunków itd. Tradycjonaliści w takiej sytuacji podnoszą taką odmianę np. do rangi monotypowego rzędu, ale im większy kladogram, tym bardziej zaczyna brakować rang i przedrostków super-, sub-, infra-. Coraz popularniejsze są systemy typu:
klad1 – Eukaryota
klad2 – Unikontha
klad3 – Opisthokonta
klad4 – Animalia
klad5 – Metazoa
klad6 – Coelomata itd.
aż klad-powiedzmy-18 – Homo sapiens sapiens
Tak czy inaczej jednak uznaje się, że te taksony są jakoś wyróżnialne, a problem tkwi nie w tym, jak taksony nazwać, tylko czy naprawdę da się je wyróżnić.
@ panek 13:01
Mówiąc o „nomenklaturze”, myślałem b. szeroko. Raczej w ogóle o systemie POJĘCIOWYM (i nie tylko w biologii). Powtórzę więc jeszcze raz to, co (m.in.) pisałem już kilka razy na tym blogu: to tylko SŁOWA. Nadajemy „obiektywną” wartość rzeczywistości materialnej – wytworom kultury, wytworom naszej psychiki, naszego umysłu.
Tym samym są wszelkie dyskusje o pojęciach „sensu”, „celu”, „dobra” i inne o „wyższości świąt …” i ich domniemanych „obiektywnych” odpowiednikach (???). Można o nich dyskutować, ale należy zdawać sobie sprawę, że są one INNĄ (relatywną) JAKOŚCIĄ niż np. (absolutna) częstotliwość drgań fali, którą, na zasadzie umowy społecznej, zgodziliśmy się nazwać kolorem czerwonym.
Pod tym względem jestem zagorzałym dualistą…
@mw
Niby tak. To że pojęcia typu „gatunek” na oznaczenie pewnego zbioru atomów są bardziej sprawą epistemologii (jeśli dobrze używam pojęcia) niż ontologii właśnie próbuję przekazać. Z drugiej jednak strony, nie jesteśmy – my ludzie – w tym tak całkiem odosobnieni. Kaczor krzyżówki będzie się zalecał tylko do kaczki krzyżówki, a nie do kaczki cyranki. (Chyba że zrobi mu się psikusa tuż po wykluciu i jako pierwszy duży ruchomy obiekt zobaczy cyrankę. Takie przypadki, kończące się zalotami ku niewłaściwemu obiektowi są znane. Zalotami niespełnionymi, bo samica nie rozpoznaje ich kodu – typowego dla innego gatunku.) Co prawda, poza tym jednym gatunkiem wszystkie inne są dla niego nierozróżnialne, ale w tym wąskim zakresie gatunek jest jakoś realny.
@panek
A właściwie to do czego w biologii jest potrzebne pojęcie gatunku?
A te wszystkie inne klady?
Jakie to realizuje potrzeby, oprócz typowo ludzkiej potrzeby szufladkowania?
aaaaaaa….. napisałem piękną odpowiedź i okazałem się nieczłowiekiem %%%##$^&^*&(
Przede wszystkim, to sama potrzeba szufladkowania jest bardzo istotnym elementem człowieczeństwa i usprawiedliwiałaby sama przez się.
Jak już wyciągnąłem Adama (a co?! poindoktrynuję trochę!), to założywszy, że Księga Rodzaju jest metaforyczną przypowieścią o wieczności, a nie po prostu legendą, to zawarta w niej jest prawda, że człowiek nosi w sobie potrzebę etykietowania zastawanych bytów. (Założywszy zaś, że jest to tylko legenda, to można przejść od razu niżej.)
Socjobiolodzy przypisują tej potrzebie znaczenie ewolucyjne. Ci, którzy z bezładu potrafili wyłuskać geparda i odróżnić go od kota, przeżyli i przekazali tę umiejętność potomstwu. Wiedza o tym, że pieczarka nadaje się do jedzenia, muchomor czerwony do odurzania, a muchomor sromotnikowy do zatrucia, ma bardzo praktyczny wymiar. Podobnie wiedza, że łatwiej toczyć coś po belce cylindrycznej niż graniastej. I tak się potoczyło dalej, przez co jedni rozróżniają ze 70 gatunków pieczarek, mimo że każda nadaje się na zupę, a drudzy odróżniają elipsę od okręgu, mimo że żadna fabryka nie wyprodukuje idealnego koła.
Taksony są istotne w różnego typu „biologii stosowanej”: rolnictwie, hodowli, medycynie, farmacji itd. Bliskość taksonomiczna w jakiś sposób przekłada się na podobieństwo (choć w biologii wyjątków jest mnóstwo). Skoro skoro wiadomo, że zaraza ziemniaczana nie jest wywoływana przez bakterie ani grzyby, nie będzie się przeciwko niej stosować antybiotyków ani fungicydów*. Skoro rośliny psiankowate są podatne na atak stonki, to wiadomo, że na ziemniaczysku lepiej nie sadzić pomidorów. Skoro larwy widelnic żyją tylko w czystej wodzie, to widząc je w strumyku, można zaryzykować wypicie z niego wody. Itd.
Od jakichś trzystu lat jesteśmy przyzwyczajeni, że systematyka odzwierciedla pokrewieństwo (jakkolwiek by było ono rozumiane przez kreacjonistów takich jak Linneusz), a od stu parudziesięciu, że drzewo systematyczne jest wzorowane na drzewie filogenetycznym. Pokrewieństwo oznacza wspólną historię ewolucyjną i wspólny bagaż (np. wszystkie owodniowce muszą zaczerpywać powietrza, a więc każdego da się utopić, nawet delfina). To usprawiedliwia oczekiwanie, że systematyka pozwala na pewną predyktwność i czyni ją w ten sposób praktyczną. W pewnym momencie taka systematyka niemal zlewa się z filogenetyką. Nie jest to jednak droga oczywista. Systematyką jest przecież też treść kilku rozdziałów Księgi Kapłańskiej. Tam nakładają się na siebie podziały oparte na kryteriach anatomicznych z kryterium czystości. Systematyką jest tabela dopłat unijnych, w której winniczek może mieć tę samą kategorię, co łosoś, a marchew, co malina. Te systematyki są ściśle predyktywne w swoistym zakresie (szarańcza i krowa są podobne, bo ich zjedzenie nie ściągnie gniewu Jahwe, marchew i malina** są podobne, bo dostanie się za nie dopłaty z kategorii dżemodajnej), ale w większości innych dziedzin są bezwartościowe.
W ekologii bardzo ważnym pojęciem jest gatunek kluczowy (zwornikowy). Jednak tak naprawdę tu nie chodzi o gatunek, ale o populację. Za sawannowatość sawanny odpowiadają konkretne stada słoni afrykańskich, a żyjący w poznańskim zou (język polski powinien odmieniać wszystko, co się da, inaczej wychodzi człowiek człowiekowi człowiekiem, a zombie zombie zombie) Ninio nie odpowiada, więc jego afrykańskosłoniowość nie przekłada się na kluczowość jego gatunku. W zasadzie podobnie jest z gatunkiem dominującym, do pewnego stopnia z gatunkiem wskaźnikowym itd.
Paradoksalnie, gatunek ma dość twarde podstawy w biologii ewolucyjnej. U Lamarcka mogły ewoluować osobniki, u Darwina ewoluują taksony. (OK – trochę tu naciągam, bo u Neodarwina 😉 ewoluują linie generatywne). Co prawda to ewolucja przez samą ideę stadiów przejściowych wprowadza nieostrość do taksonów, ale polem działania ekologii ewolucyjnej jest pula genowa, czyli pojęcie związane z niektórymi definicjami gatunku. Piszę „paradoksalnie”, bo z kolei biolodzy ewolucyjni
najbardziej ze wszystkich zwalczają niektóre pojęcia z gatunkiem związane, z dobrem gatunku na czele. Jeszcze w połowie XX w. biologia dostarczała mnóstwa przykładów poświęcania się osobników w imię dobra gatunku. Początkowo jednak na podłożu teorii gier (ja wiele o tym nie powiem, ale obecnie porządny ewolucjonista powinien operować równowagami Nasha itp. pojęciami) podważono, a następnie przykład po przykładzie bardziej konkretnie się je obala z lepszym lub gorszym skutkiem (czasem odwołuje się do historycznych zaszłości ewolucyjnych). W praktyce sprowadza się to do doboru krewniaczego – nie ma potrzeby odwoływać się do dobra gatunku, gdy wystarcza dobro własnego garnituru genów. I nie chodzi tu o to, że wewnątrz gatunku istnieje pewne pokrewieństwo, ale chodzi o pokrewieństwo znacznie bliższe. (Tu przypomina mi się żart: Z matką czy bratem mam 50% wspólnych genów, z kuzynem mam 25%. Z kolei z szympansem mam 98% wspólnych genów. Wynika z tego, że z szympansem jestem bliżej spokrewniony niż z matką :-o) Można by błędnie uznać, że tak jak opłaca się poświęcić życie za co najmniej dwoje rodzeństwa lub czworo kuzynostwa, tak bardziej opłaca się oddać życie za szympansa niż kota i za kota niż rumianek. Jednak o ile moje geny mają interes w przeżyciu swoich kopii w moich krewnych, o tyle nie mają żadnego interesu w przeżyciu swoich kopii (nawet tych identycznych) w organizmach spoza puli genowej, ponieważ z tymi drugimi nigdy nie wejdą do wspólnego genomu (horyzontalny przepływ genów u eukariontów wydaje się mało istotny, a przede wszystkim – mało przewidywalny). Jeśli zginę, ale dzięki temu przeżyje dwójka moich dzieci – moje geny i to w odpowiednim zestawie przetrwają w mojej puli genowej. Jeśli pomogę szympansom, ich geny przetrwają, ale nigdy nie wejdą z replikami moich w zespół.
*) Tu jest pułapka, bo akurat pierwsze środki uważane za fungicydy odkryto zwalczając zarazę ziemniaczaną i pokrewne choroby, jako że wówczas wywołujące je organizmy uważano za grzyby. Pewne substancje działają uniwersalnie, np. ja w dzieciństwie ssałem chlorchinaldin na zapalenia gardła (w domyśle jako środek antybakteryjny lub antywirusowy), a obecnie, zdaje się, jest stosowany głównie przeciw pleśniawkom. Podobnie, niektóre antybiotyki mają działanie przeciwzapalne.
**) A propos maliny, to ona należy do rodzaju Rubus (jeżyna), w którym wyróżniane jest od kilkudziesięciu do kilku tysięcy gatunków, bo krzyżuje się (prawie) każdy z każdym.
„aaaaaaa?.. napisałem piękną odpowiedź i okazałem się nieczłowiekiem %%%##$^&^*&(”
Czyżbyś musiał pisać wszystko od nowa? Jeśli tak, to istnieje przeglądarka, która mimo złego kodu nie usuwa tekstu i daje się to wszystko cofnąć. 🙂
Zostałeś chromopiewcą? Jakoś mam do Mozilli sentyment. Tzn. teraz FF, ale to ten sam rodzaj, choć inny gatunek 😉 (no i potomek Netszkapy)
Raczej z zadowoleniem odkryłem dziś, że wreszcie mi komentarze nie giną, jak się pomylę. 🙂