To grant or not to grant?
Parę dni temu, bez mała w rocznicę złożenia wniosku na konkurs, dotarła do mnie podpisana w NCN umowa i oficjalnie mój grant zaczął działać. Mogę legalnie wydawać przyznane mi pieniądze (w praktyce jeszcze przez jakiś czas Uniwersytet będzie mi to kredytował, bo na razie dostałem dokument, a nie środki na konto).
Wzruszony tym wydarzeniem, przeczytałem ponownie swój własny wniosek, żeby przypomnieć sobie, jakich to wiekopomnych odkryć obiecałem dokonać. Zgodnie z logiką konkursów grantowych, po złożeniu wniosku nie zajmowałem się planowaną tematyką, bo gdybym coś nie daj Boże przed czasem odkrył i opublikował, to nie liczyłoby mi się to potem przy rozliczaniu projektu.
W ten sposób nasunęła mi się myśl o lekkim bezsensie grantów w ogóle (przynajmniej w mojej dziedzinie). No bo weźmy jako przykład ten mój projekt: co tam widać w kosztorysie?
– środki na wypłatę honorariów
– środki na konferencyjne wyjazdy zagraniczne
– narzut na rzecz uniwersytetu
– dwa laptopy i trochę oprogramowania.
Teoria jest taka, że grant to pieniądze na prowadzenie badań. A tymczasem w moim grancie prawie że ich nie ma. Przeanalizujmy:
Honoraria wypłaca się uczestnikom grantu za napisane prace, czyli po przeprowadzeniu badań i spisaniu wyników. To marchewka, która ma nas zachęcić do roboty.
Środki na wyjazdy służą temu, żebyśmy mogli pojechać na konferencje i zaprezentować swoje wyniki. W praktyce to pieniądze na publikację wyników, czyli potrzebne i używane po wykonaniu badań. Oczywiście, można wspierać przyszłe badania udziałami w konferencji, szukać tam inspiracji, ale skoro napisałem projekt badawczy, to chyba inspirację już skądś miałem, musiałem też zrobić szczegółowy plan i harmonogram badań, czyli konferencja jest w tym momencie musztardą po obiedzie.
Teoretycznie z narzutu Uniwersytet mógłby kupować książki do biblioteki, sprzęt badawczy. W praktyce zapewne remontuje budynki i płaci za ogrzewanie.
Te dwa laptopy i oprogramowanie to jedyne pewne wydatki na badania w całym grancie, stanowią około 12% całości.
Zaraz zaproponuję nieporównanie prostszy i tańszy system, który w wielu naukach będzie mógł zastąpić drogie w obsłudze, powolne (około 11-12 miesięcy od wniosku do pieniędzy) i przydzielane za pomocą wróżenia z fusów granty.
Oto każdy autor artykułu, za który przyznawane są punkty ministerialne, na końcu roku dostaje od tegoż ministerstwa honorarium za wkład w naukę polską, powiedzmy 250 albo 500 zł za punkt. Trzeba to jakoś lekko zmodyfikować z powodu prac z wieloma autorami, żeby standardowej sumy nie dzielić przez 20, ale też nie tworzyć dodatkowej zachęty do dopisywania współautorów: dodanie kolejnego współautora ma wyraźnie zmniejszać wypłatę dla pozostałych. Przy okazji na podstawie faktur refunduje się koszty publikacji, jeśli czasopismo sobie życzy opłaty za druk. Dodatkowo 20% tych kwot dostaje uczelnia albo instytut.
Podobnie powinien być traktowany każdy, kto ma pracę przyjętą na dobrą konferencję (tu by trzeba zrobić podobną listę jak czasopism) — honorarium i refundacja kosztów wyjazdu.
Kto ma wartościowe wyniki badawcze, będzie miał za co je pokazać światu i dostanie gratyfikację. O ile to będzie łatwiejsze do zrozumienia i bardziej przewidywalne. A przede wszystkim szybsze: jak mam świetny pomysł badawczy, to biorę się do roboty, a potem piszę pracę: im szybciej, tym lepiej, bowiem, że jak mi się uda, to dostanę za to i na to środki.
Dzisiaj w takiej sytuacji czekam na konkurs, piszę wniosek o grant, czekam na rozstrzygnięcie a potem na pieniądze. Mija rok, a w tym czasie może już to ktoś inny za granicą zrobił to samo i nici z pomysłu.
Nie będzie też niemądrych ocen grantów. W tym roku któryś z recenzentów napisał o moim wniosku, że „Zespół wykonawców projektu ma znakomite kwalifikacje. Gwarantuje to – moim zdaniem – sukces w jego realizacji.” Nie wiem, czy się cieszyć, czy wstydzić takiej oceny. Bo tłumaczona z uczonego na nasze znaczy ona: „na tyle łatwe, że z góry widać, że im się uda, a zarazem na tyle mało istotne, że mimo czekania wiele miesięcy nikt inny tego przed nimi nie zrobi”.
Ten mój pomysł może drogo kosztować, bo w miejsce wieloletnich kontraktów ustanawia system akordowy: ile zrobisz, za tyle zapłacimy. Jest to jednak również system promujący wydajność. W dodatku daje też w innych miejscach ogromne oszczędności: na administrację zajmującą się grantami, tłumy recenzentów i wiele grantów, które na podstawie świetnego wniosku dostały pieniądze i wydały je beż żadnych efektów (trochę jak z tą autostradą A2, którą miał COVEC budować).
Jerzy Tyszkiewicz
P.S. Nie wierzę, żeby mój pomysł miał jakąś szansę realizacji, więc spokojnie publikuję go w sezonie ogórkowym.
Fot. Davidmpye, Flickr (CC BY-NC 2.0)
Komentarze
„Te dwa laptopy i oprogramowanie to jedyne pewne wydatki na badania w całym grancie, stanowią około 12% całości ”
Ekhm, ale to jest propozycja skierowana tylko do badaczy pracujących w niektórych dziedzinach.
Nie wszystkie badania da się zrobić laptopem i oprogramowaniem. Z tego co widzę, maksymalna liczba punktów ministerialnych (za Nature, PLOS Biology, itp) to 40. Czyli można „zrobić” 20 000 zł. Żadnego projektu z biologii za tyle zrobisz. Ostatni grant w którego pisaniu brałem udział był na ponad 700 000 dolarów za same badania, nie licząc wynagrodzeń, podróży i narzutu dla uniwerku.
Nie mówiąc o tym, że my duże ilości pieniędzy musimy mieć żeby zacząć, a nie jak napiszemy artykuły.
@miskidomleka
Wiem że są nauki wymagające najpierw poważnych inwestycji, żeby cokolwiek zrobić. Dlatego napisałem, że to dobre dla niektórych dziedzin.
Ale rozumiem, że też czekacie rok po napisaniu projektu, żeby móc zacząć? Jak to u Was jest?
W niektórych dziedzinach, głównie w humanistyce, pisanie pracy następuje jednocześnie z prowadzeniem badań – jak piszesz np. rozprawę z historii filozofii to zwykle prowadzenie badań jest równoznaczne z przygotowywaniem książki. Tzn. nie sposób mieć wyniki badawcze, zanim się nie napisze.
W grancie można wpisać koszty książek itd., nie trzeba modlić się o to, żeby narzut na nie poszedł.
System ocen konferencji może zadziałać w dziedzinach, gdzie są wieloletnie cykliczne konferencje; w wielu dziedzinach jednak są bardzo wartościowe konferencje, które są jednorazowe.
@J.Ty.
Generalnie projekt należy zacząć pisać przed zakończeniem poprzedniego, najlepiej 1.5-2 lata przed, jeśli chce się być bezpiecznym. Mówię o standardowych 5-letnich projektach, jak R01 z NIH. Trzeba pamiętać, że w rzeczywistości USiańskiej grant płaci niemal wszystko, w szczególności płace. U nas tylko część pensji szefa labu jest płacona przez uczelnię, wszystkie inne z grantów i stypendiów. Badania w całości są finansowane z grantów. Dlatego ważne jest działanie na zakładkę.
Jeśli za takich czy innych przyczyn zrobi się przerwa, uniwersytet może (ale nie musi) utrzymać lab przez jakiś na minimalnym zazwyczaj poziomie, dając szansę na przetrwanie.
Innym istotnym czynnikiem w planowaniu grantów jest wymaganie przedstawienia danych pilotowych w podaniu o grant. Nie chodzi oczywiście o zrobienie badań zanim się dostanie kasę, bo to niemożliwe, trzeba jednak pokazać posiadanie i opanowanie proponowanych technik, by recenzenci grantu wysoko ocenili szanse jego zrealizowania. Nie jest to jakby się mogło wydawało paragraf 22, „wejście” w nowe techniki można zrealizować przy pomocy instytucji konsultanta – czyli trzeba sobie dokooptować kogoś, kto umie.
@miskidomleka
A co się dzieje, gdy nastąpi jakiś przełom?
Powiedzmy, zostaje opublikowany opis nowej metody badawczej i nagle można robic rzeczy, których wcześniej nie można było i zaczyna się wyścig o to, kto pierwszy zdobędzie wyposażenie, nauczy się go używać i będzie „kosił” publikacje.
Czy wtedy też obowiązują procedury twające lata?
We Francji czeka sie na ocene grantu ok. 6 miesiecy. Moze wyjsciem jest przyspieszenie do 3 miesiecy. Nie sadze zeby placenie na akord mialo wziecie. Z podstawowej przyczyny: nikt tak nie robi w USA, czyli tam, gdzie rzeczywiscie robie sie nauke.
Acha, w Polsce jest tez fatalny system rozliczania grantow. Trzeba wykazac, ze zrobilo sie dokladnie to, co sie zaplanowalo. To jest dla nauki po prostu smiertelne.
Istotnie, w USA nie ma badań na akord. Ale oni mają naprawdę liczące się siły naukowe i muszą prowadzić polityke naukową, wybierając, jakie badania wspierać a jakich nie. Gdyby stosowali akord, zabrakłoby im pieniędzy.
U nas w RP nauka na międzynarodowym poziomie jest tak nielicznie reprezentowana, że takie rozwiązanie zapewne dałoby realne oszczędności, a wspierać trzeba wszystko, co tylko ma szansę się przebić w świecie.
Pewnie masz racje. Ale nie przejdzie, bo urzednicy sa dumni, ze pod wzgledem grantow jest jak w USA, choc to tylko pozor. Nie po to wprowadzano z bolem system grantow, zeby go teraz reformowac. Musza sobie troche odpoczac. 😉
@jk
Wiem. I dlatego napisałem o tym w sezonie ogórkowym.
W USA nie ma badań na akord, ale od umiejętności zdobywania grantów (w dłuższym okresie czasu) zależy pensja ( w wiekszosci wypadkow calosc dochodow pracowanika naukowego czy naukowo-dydaktycznego) orazi awanse. U nas pensja zalezy od stanowskia i (wmniejszym stopniu) instytucji, dochody od liczny pensji (etatow) i wyplat z róznych, czasem przedziwnych źródeł ( w tym grantów).
„- narzut na rzecz uniwersytetu”
Są w Polszy uniwersytety, na których narzut za granty np. z 7PR wynosi bagatela, ~50% całkowitej kwoty grantu (ze źródeł polskich rzędu 30%)…
A gdzie to się kryją tacy krwiopijcy?
@czeresnie
Narzut w niektórych wypadkach narzut wynosi 60% co ustalono WPROST w przepisach finansowych 7PR. Dla pocieszenia dodam ze narzut w takim Los Alamos National Laboratory siega 80%. 30% to mało jesli idzie o standardy miedzynarodowe, inna rzecz ze za te pieniąde funduje sie grantobiorcom znacznie lepsze warunki pracy i pomoc administracyjno-finansową.
warto pamietać ze planujac finanse grantu WIADOMO jaki narzut w danym wypadku obowiazuje, gorzej ze stawkami i zasadami wypłat….
@czeresnia
Aha, narzut oblicza sie od kwoty netto, czyli wydatki na realizacje nauki, dodaje do nich i wychodzi wartosc grantu.