Organizmy umierają

Sprawa opinii Jerzego Bralczyka na temat używania słów „umierać” i „adoptować” w stosunku do zwierząt przybrała już chyba formę beefu, więc też się do niej jakoś odniosę. Moje stanowisko można streścić: „tak, ale”.

Nie przypadkiem wybrałem słowo beef, które jest niezasymilowanym (pomijając proste przystosowanie głosek, które chyba tylko w przypadku [f] są w zasadzie identyczne w standardowym polskim i standardowych odmianach angielskiego, choć „b” i „i” różnią się nieznacznie – „b” napięciem strun głosowych, „i” długością) anglicyzmem, oznaczającym „awanturę” czy „kłótnię”. Nie znam się zbytnio, ale występuje chyba głównie w języku subkultury hiphopowej. W angielszczyźnie takie znaczenie jest neologizmem z początku XX w. – powstało z przekształcenia niewiele starszego słowa beef w sensie „skarga”. Jak w przypadku wielu neologizmów slangowych – nie da się bezsprzecznie ustalić źródła. Są hipotezy, że początkowo chodziło o skargę amerykańskich żołnierzy na racje żywnościowe z wołowiny.

Beef w znaczeniu „wołowina” też kiedyś było neologizmem – w języku średnioangielskim. W polskim zwykle zachodzi pokrewieństwo językowe między zwierzęciem a jego mięsem. Wieprz -> wieprzowina, jagnię -> jagnięcina, koń -> konina i wreszcie wół -> wołowina (kwestii słonia i słoniny nie będę poruszał). Podobnie jest w przypadku drzew i drewna; sosna -> sośnina (choć nazwy -ina oznaczają też las). W angielskim jest inaczej – nazwy jadalnych zwierząt gospodarczych zwykle mają pochodzenie germańskie, staroangielskie, a ich mięsa – łacińskie, starofrancuskie. Przypisuje się to potrzebie odróżnienia stanowego najeźdźców normańskich tworzących nową elitę Anglii po 1066 r. od anglosaskiego pospólstwa. Ci, którzy jedli zwierzęta, nazywali je po francusku, ci, którzy je hodowali – po anglosasku. Z czasem podziały stanowe zaczęły przekształcać się w klasowe, a język średnioangielski w nowoangielski, którym posługiwali się zarówno potomkowie Anglów i Sasów, jak i francuskich Normanów (a także Brytów, Irów, Normanów skandynawskich, z czasem Indusów, Polaków i innych mieszkańców Wysp). Elita przejęła od pospólstwa anglosaskie nazwy zwierząt, ale zachowała nazwy francuskie, zawężając je do mięsa. Ostatecznie miała do czynienia ze zwierzętami w tej postaci częściej niż anglosascy chłopi.

Znaczenia słów zatem ewoluują. Czasem się zawężają, czasem rozszerzają. Zakres ich stosowania także różni się w obrębie użytkowników języka – to zupełnie naturalne, że część używa tych samych słów w nieco innym znaczeniu lub używa nieco innego ich zestawu. Takimi zagadnieniami zajmuje się semantyka. Dziedziną pokrewną jest pragmatyka, która, w pewnym uproszczeniu, bada, jak komunikaty językowe są faktycznie nadawane i odbierane niezależnie od ich formalnej poprawności semantycznej czy gramatycznej.

Tu pojawia się pojęcie poprawności, które może być różnorako rozumiane. Może chodzić o to, czy słowa są zgodne z systemem językowym, albo o to, czy są uznane za poprawne przez autorytety. To nie są zbiory tożsame, ale nie będę teraz drążył tematu. Przede wszystkim poprawność nie jest pojęciem w językoznawstwie niezbędnym. Nieco analogicznie: ochrona środowiska nie jest działaniem niezbędnym w ekologii. Językoznawstwo to badanie języka, jego opis, czyli działanie deskryptywne. Niektórzy językoznawcy nie tylko jednak badają, jak język wygląda, ale też podpowiadają, jak wyglądać powinien – to działanie preskryptywne. Dziennikarze zwykle bardziej są zainteresowani tym drugim aspektem i co jakiś czas pytają ekspertów, jak się mówić (lub pisać) powinno.

Fizyka się nie pyta, jak powinna lecieć kula. Kula leci tak, jak kierują siły fizyczne. Ekologa wód można zapytać, co się stanie, gdy z płytkiego jeziora wykosi się rośliny widoczne gołym okiem – odpowie, że z dużym prawdopodobieństwem wywoła to zakwit glonowy. Pytanie, czy powinno się tak robić, ma zupełnie inną naturę. To pytanie o opinię, a nie naukowy fakt czy prognozę. Językoznawcę można zapytać o semantyczny zakres słów „umrzeć” i „zdechnąć”. Pytanie, w jakich kontekstach ich używać, to już inna sprawa. Językoznawca deskryptywny powie, jak to wygląda obecnie i wyglądało w przeszłości. Jeżeli ma ciągoty preskryptywne, może dodać, które zastosowania są akceptowane przez autorytety, np. twórców słowników, takie czy inne rady czy komitety. Może dodać, jak to się zmieniało historycznie. W przypadku deskryptywnym odpowiedź trochę zależy od erudycji. A trochę od badań – nie da się przeanalizować 40 mln idiolektów obecnych użytkowników języka polskiego.

Rzeczywiście, jeżeli spojrzeć na ostatnie kilkaset lat polszczyzny, słowa „zdychać” z reguły używano wobec zwierząt innych niż człowiek (Bralczyk podaje drugi wyjątek – pszczołę). Ponieważ jednak w kulturze europejskiej (i nie tylko) w tym czasie ludzie byli postrzegani jako istoty postawione znacznie wyżej w hierarchii niż inne zwierzęta, słowa przynależne jednej kategorii bytów, gdy są przenoszone do innej, zmieniają wydźwięk z neutralnego na pejoratywny. Pies po prostu zdycha. Gdy użyć tego słowa w stosunku do człowieka czy, dajmy na to, anioła, słowo neutralne staje się pogardliwe.

Kultura się zmienia i przepaść między ludźmi a niektórymi innymi gatunkami zwierząt bywa postrzegana jako mniejsza. Na tyle mała, że słowo obelżywe wobec człowieka jest uznawane za obelżywe wobec zwierzęcia postrzeganego jako równorzędnego przyjaciela. Bralczyk jako językoznawca musi to zauważać i przyjąć do wiadomości. Co więcej, specjalizuje się w języku mediów, a więc bardzo współczesnym, nie historycznym. Natomiast jak każdy użytkownik języka ma prawo do opinii na temat tej zmiany semantycznej. Zatem zapytany, jak słowa „zdychać” i „adoptować” są rozumiane w słownikach, powinien odpowiadać mniej więcej tak, jak odpowiada. O to nie można mieć pretensji. Zapytany, jak te słowa są rozumiane w żywym języku, poza słownikami, powinien rozszerzyć wypowiedź mniej więcej tak: dla wielu (niekoniecznie większość) współczesnych użytkowników języka słowo „zdechnąć” ma już tylko nacechowanie pejoratywne i jego użycie nigdy nie jest neutralne stylistycznie. Wszystko jedno, czy dotyczy nielubianego polityka, komara czy ukochanego kota. Słowem neutralnym jest „umrzeć”.

Mnie jako biologowi ta zmiana semantyczna wydaje się w zasadzie słuszna. Po pierwsze, jak pewnie czytelnicy zauważyli, zwykle piszę o podziale na ludzi i inne zwierzęta, a nie ludzi i zwierzęta. Z biologicznego punktu widzenia ten drugi podział ma tyle sensu co „pies i zwierzęta”. Można być kynologiem i zajmować się tylko psami, uważając inne organizmy za tło, tak samo jak można zajmować się ludźmi, a za tło uznawać resztę. Generalnie na świecie istnieje wiele organizmów i zastrzeganie słowa „zdechnąć” do jednej, wcale nie największej grupy jest pewnym dziwactwem językowym. Owszem, takie rzeczy się zdarzają. W gwarze myśliwskiej ogon wilka to polano, zająca – omyk, lisa i wiewiórki – kita, borsuka i „zwierzyny płowej” – kwiat itd. Tak są nadawane nazwy związane z arbitralnie wybranymi grupami zwierząt i z luźnym uzasadnieniem anatomicznym (w odróżnieniu od tego, które stoi za rozróżnianiem rogów od poroża czy kolców od cierni).

Jeśli zatem jakaś grupa odczuwa potrzebę nazywania wyrostków na głowie jednego zwierzęcia parostkami, a drugiego hakami – czemu nie? Nie mój cyrk, nie moje małpy. Podobnie jeśli ktoś odczuwa potrzebę wyróżniania umierania zwierząt innych niż człowiek i pszczoła słowem „zdychać” – nie budzi to mojego oburzenia. Na mój język biologiczny nie ma to wpływu. Dla mnie pies umiera tak samo, jak umiera pszczoła miodna, pałeczka okrężnicy, pałka szerokolistna, opieńka miodowa czy zgoła dowolna ich komórka (albo nadzieja).

Piotr Panek

fot. Komórka nerki, która umiera, a nie zdycha. Umiera popełniając samobójstwo, choć nie ma własnej woli, nie odczuwa honoru czy strachu ani innych atrybutów kojarzonych przez semantyków z samobójstwem. Autor: Wikpedysta Mikael Häggström. Domena publiczna (CC-0).