Muzyka e(ga)litarna
Mikroświat felietonów i blogów POLITYKI zwykle jest zatomizowany i niezbyt zajmuje się wzajemnymi relacjami wewnętrznymi. Tym razem jednak na felieton Jana Hartmana zareagował na swoim blogu Bartek Chaciński. W odpowiedzi Hartman powtórzył swoje tezy na blogu. Zatem w ten miniekosystem włączę się i ja.
Z Janem Hartmanem przy jakiejś okazji przeszliśmy na „ty”, ale raczej nie mieścimy się w swoich liczbach Dunbara. Liczba Dunbara to mniej więcej 150. Jest to hipotetyczna liczba znajomych, których człowiek jest w stanie ogarnąć na serio. Ogarnąć, to znaczy, że jest w stanie nie tylko przypomnieć sobie imię z nazwiskiem, zajęcie i inne ogólniki, ale naprawdę pamiętać, co ten ktoś lubi, o jakiej książce ostatnio mówił, jakiej muzyki słucha. W skrócie: z którym wie, o czym rozmawiać, gdy nagle spotkają się przy barze (pomijając to, że jedni są bardziej rozmowni, a inni mniej). Gdy w danym momencie na znaczeniu przybiera jakaś znajomość, siłą rzeczy musi osłabnąć jakaś inna. Nie znaczy to, że zapominamy znajomych, z którymi nie utrzymujemy kontaktu, ale znajomość z nimi staje się luźna.
Dunbar postawił tezę, że liczba taka wynika z ograniczeń kory mózgowej i jest w miarę podobna dla wszystkich ludzi. Nasi przodkowie zapewne podobnie jak inne małpy utrzymywali oraz podtrzymywali sieć znajomości przez bezpośredni kontakt. Współczesne małpy robią to, wzajemnie się iskając, i robią to nawet, gdy chwilowo zabraknie wszy czy pcheł do wydłubywania. Pewnie nasi przodkowie też. To zabiera czas i w praktyce jest wykonalne w stadzie kilkunastu do kilkudziesięciu osobników.
Według szacunków pierwsze wsie, jeszcze z czasów rewolucji neolitycznej, liczyły właśnie 100-200 osób, i to była właśnie liczba do wzajemnego ogarnięcia. Ale to za duża liczba, żeby każdy mógł się iskać z każdym. Trzeba było innego spoiwa. Spoiwem takim jest język, a konkretnie plotki. W grupie o odpowiedniej liczebności można ze sobą rozmawiać, a w szczególności można gadać o wspólnych znajomych. W ten sposób dzięki plotkom człowiek wie, co robią jego znajomi, i dzięki temu stają się mu bliżsi.
Ludzie zbierają się w grupy liczniejsze niż sto parędziesiąt osób. Żeby utrzymać ich wspólnotę, nie wystarczy plotkowanie o każdym z osobna. Potrzebna jest wspólna kultura. Wspólne mity, wspólne eposy, wspólne rytuały. Jednym z ich elementów jest muzyka.
Muzyka i język są dość bliźniaczymi zjawiskami. Każda kultura ludzka ma jakiś język i jakąś muzykę. Jedno i drugie operuje dźwiękiem. Są oczywiście osoby z afazją, czyli problemami z operowanie językiem, jak są ludzie z amuzją, o czym pisałem dawno temu, a JTy nawiązał potem. Ze względu na te podobieństwa próbuje się znaleźć więcej wspólnych mechanizmów. Zafascynowany wykładami Chomskiego Leonard Bernstein ukuł nawet termin „muzykolingwistyka” dla nowej dziedziny nauki, która miała się tym zająć. Jej rozwój nie jest jednak oszałamiający. Tu nawet nie chodzi o semantykę muzyki, czyli o przypisywanie muzyce niesienia znaczeń. To istniało dużo dawniej – wystarczy pójść do filharmonii na Wełtawę Smetany, a tam konferansjer zapowie, że w melodii będzie słychać wodę płynącą przez taki czy inny odcinek rzeki – tu jakiś młyn, tam jakiś wodospad. Jak dotąd słyszałem tylko orkiestrę i żadnego wodospadu nie zauważyłem. Ale już w słynnym wykonaniu przez Hendriksa The Star-Spangled Banner bombowce słyszę. Na współczesnej muzyce poważnej się nie znam, ale zdaje się, że jej ideałem jest teraz zupełna asemantyczność i o żadne obrazy wodospadów nie ma chodzić (zdaje się, że podobnie jest we współczesnym malarstwie).
Muzykolingwistyka gdzieś się na uboczu muzykologii i lingwistyki słabo tli, ale więcej dzieje się w neurokognitywistyce. Badacze stawiają hipotezy, że osoby muzykalne mogą mieć większe zdolności językowe, a z amuzją słabsze. Sprawdzają też aktywność mózgu przy obu tych rodzajach aktywności. Dotychczasowe wyniki badań są niejednoznaczne. Wydaje się, że może być coś na rzeczy, ale raczej nie ma oczywistych współzależności. Przy okazji odkryto, że u jednych to jest raczej arytmia, a u innych amelodia.
Niemniej muzyka ma oczywistą funkcję socjotwórczą. Oczywiście, bywają ludzie, jak Freud, którzy nie mają amuzji, ale uważają, że poddawanie się emocjom związanym z muzyką nie przystoi poważnemu człowiekowi. Tymczasem, jak pisałem innym razem, muzyka może korzystnie wpływać na radzenie sobie z emocjami. I walce nie musi to być wyrafinowana muzyka – tu sprawdza się ta muzyka, którą ktoś akurat lubi, choćby prymitywna.
Bo właśnie, wracając do liczby Dunbara, muzykalność to coś pierwotnego dla ludzi od czasów, gdy o wyrafinowanej kulturze nie było mowy. Ludzie wyszli z neolitycznych wiosek czy pasterskich klanów i zaczęli tworzyć plemiona, państewka itd. Grupa „swoich” rosła tak, że jej członkowie spotykali się coraz rzadziej. A gdy się spotykali, nie mogli wszystkiego obgadać. Mogli jednak usiąść wokół ogniska i razem śpiewać (i tańczyć) wspólne przyśpiewki albo ballady, inne niż sąsiednie plemię. Ten sam mechanizm sprawia, że na podobnym poziomie liczebnym wspólne przyśpiewki łączą kibiców drużyn piłkarskich, a na wyższym – łączą osoby śpiewające hymn religijny lub narodowy. Wspólnota może być też pokoleniowa, bo jednych może łączyć sentyment do „Rudego rydza”, a innych do „Ścierniska”. Ciężko oczekiwać, że tego typu wspólna muzyka będzie szczególnie wyrafinowana. Ma wpadać w ucho i mieć łatwe do zapamiętania i powtórzenia melodię i rytm.
Tak powstała muzyka ludowa, a z niej dopiero wyrosły dwie gałęzie – muzyka dworska, która z czasem wyewoluowała w muzykę artystyczną (po polsku częściej nazywana poważną) i muzyka popularna (rozrywkowa). Etykiety „artystyczna” i „popularna” są lepsze niż „poważna” i „rozrywkowa”, bo są mniej mylące. Muzyki poważnej wiele osób słucha dla rozrywki, a muzyka rozrywkowa może być bardzo melancholijna czy przygnębiająca.
Ten trójkąt zawsze zresztą był łamany. Oprócz tego, że muzyka artystyczna i popularna siłą rzeczy czerpią z ludowej, również muzyka ludowa wchłania elementy pozostałych gałęzi. Do dziś można na polskiej wsi usłyszeć np. pieśń żałobną, w której babuleńki śpiewają o aniele wnoszącym suplikę. Takie słownictwo wskazuje na zdecydowanie nieludowe źródło. Muzyka rozrywkowa też czerpie garściami z poważnej – dość wspomnieć takie podgatunki jak symfoniczny rock, symfoniczny metal czy operowy pop. Ale i w drugą stronę – twórczość Gershwina o jazzowej proweniencji wprowadziła nowy nurt do muzyki poważnej. Nie mam pojęcia, co tak naprawdę dzieje się dziś w muzyce artystycznej, ale przypuszczam, że gdyby mi puścić nagranie jakiegoś współczesnego kompozytora muzyki elektronicznej z etykietą „poważna, awangardowa” obok nagrania z etykietą „rozrywkowa, ambient”, nie wiedziałbym, które jest które.
Analogie między muzyką a językiem objawiają się też w ewolucji. Muzyka dworska i kościelna (i ich odpowiedniki choćby w kulturach Wschodu) coraz bardziej odbiegały od ludowych korzeni. W sumie jednym z pierwszych etapów była separacja muzyki i literatury. Starogreckie słowo oznaczające muzykę obejmowało również śpiew i taniec. Melodia bez tekstu i poemat bez melodii nie miały sensu. Tak samo język dworu i Kościoła coraz bardziej odbiegał od języka ludu. Jednocześnie rola socjotwórcza nie znikła. Tak jak dla komunistów elementem spajającym grupę może być Międzynarodówka, a dla rastamanów muzyka reggae, tak dla dawnych elit zaczęła się stawać muzyka klasyczna. Z jednej strony był lud słuchający kapel grających oberki i mazurki, a z drugiej arystokracja słuchająca orkiestr grających fugi i menuety.
Świat nie jest jednak tak prosty. Gdyby było tak, że arystokraci automatycznie lubili Bacha i Mozarta, a pospólstwo kapelę z oberkami, byłoby prosto. Ale pewnie niejeden dworzanin albo szlachcic czuł ulgę, gdy mógł sobie posłuchać mazurka albo walca. Może walc Mozarta jest bardziej wyrafinowany niż galicyjska piosenka ludowa „Szła dziewczyna koło młyna”, ale oba pozostają muzyką taneczną do podobnego rytmu. Rozwinęła się operetka i inne formy mniej wyszukane. Elitarność w jednej sferze nie musi się łączyć z elitarnością w innej, chyba że w ramach snobizmu.
No i właśnie – snobizm. Z jednej strony każdy chce być we wspólnocie (oczywiście jedni bardziej, inni mniej), z drugiej – każdy chce być wyjątkowy (też w różnym stopniu). Bycie elitą jest sposobem na połączenie tych przeciwstawnych ciągot. Pod warunkiem, że elita jest niezbyt liczna. W czasach stanowych sprawa była dość statyczna – ktoś mógł awansować z warstw średnich, przechodząc do stanu duchownego albo wykazując się w jakiejś bitwie, a z kolei jakiś ród wymierał, ale liczebność elity była ograniczona. Wraz z demokratyzacją pole się poszerzyło. Także w kwestii bycia mecenasem, którym oprócz biskupów czy książąt mógł zostać np. handlarz tulipanów. Ostatecznie w XIX wieku elita kulturalna i arystokracja stały się już mocniej rozłączne.
O ile jednak jakiś magnat mógł sobie pozwolić na niechodzenie do opery, ewentualnie chodzenie tylko towarzyskie bez udawania rzeczywistego zainteresowania sztuką, o tyle inteligent, aspirując do elity, musiał zachwycać się Puccinim, nawet jeśli wolałby Offenbacha.
Jedno było pewne – elitarność wiązała się ze słuchaniem muzyki artystycznej, a ta wiązała się z wirtuozerią. Co prawda większość ludzkości nawet w Europie bardziej martwiła się kwestiami w stylu, czy na Wielkanoc uda się zdobyć trochę słoniny do kaszy, ale całkiem duża liczba ludzi zaczęła uczestniczyć w kulturze wyższej. I owszem, zauważali oni, że nawet walc Straussa jest nieco bardziej wyrafinowany niż walczyk z katarynki. W malarstwie było zresztą podobnie, aż wybuchła rewolucja impresjonistów, którzy postawili tezę, że nie liczy się sprawność, ale nieuchwytne coś, co sprawia, że sztuka podoba się nie tyle szerokiej publiczności i akademikom, ile innym artystom. A właściwie – że wartościowe w sztuce niekoniecznie jest to, co większość uznałaby za ładne.
I to chyba był początek nowego rozdania. Sztuka wyższa, także muzyczna, zaczęła być bardziej tworzona dla innych artystów i grupy krytyków niż dla publiczności. Z czasem reguły tej gry podjęli akademicy. Sztuka zaczęła tak odbiegać od oczekiwań szerokiej publiczności, że ta przestała się snobować. Przeciętnemu Euro-Amerykaninowi nie trzeba się zbytnio przełamywać, żeby polubić Bacha czy jeszcze Moneta, ale żeby naprawdę polubić Luciana Berio czy Malewicza – już trochę tak. W erze demokratyzacji większość nawet klasy średniej uznała, że niby w imię czego ma to robić. Zatem nadal można było się snobować i po prostu naprawdę lubić klasyków, ale coraz mniej osób czuło potrzebę śledzenia awangardy. Stąd jeżeli dziś dwie osoby utyskują, że w II Programie Polskiego Radia jest za mało muzyki poważnej, może im chodzić docelowo o coś zupełnie innego. Jedna może chcieć czegoś na kształt RMF Classic, czyli zestawu szlagierów muzyki poważnej, a druga czegoś, co będzie odkrywać XXI-wiecznych kompozytorów na komputer, kwartet smyczkowy i szlifierkę.
Wracając do Hartmana, to on szczerze przyznaje, że jego chłopomania nie obejmuje i on chciałby wciąż należeć do elity mogącej otwarcie przyznać, że muzyka artystyczna jest obiektywnie lepsza od pozostałej. Wolno mu, ale jednocześnie ma rację, że w świecie demokratycznym tak się nie da. Żeby elita mogła przewodzić, musiałaby zdobyć większość i przestać być elitą. Czy wtedy Hartman trochę nie czułby się odarty z poczucia wyjątkowości?
Na zupełnie innym poziomie trochę go rozumiem. Mój ulubiony zespół muzyczny, Armia, wykonuje muzykę z gatunku rozrywkowych. Ma źródła w punku, a więc muzyce z założenia antywirtuozerskiej, ale jednocześnie do rocka symfonicznego ciągoty czasem ma. Nie na tyle, żeby wybić się w tamtej niszy, a z drugiej strony nie zachował tyle prostej dzikości, żeby dobrze wypadać na festynach, na których odnajduje się pokrewny nieco zespół Luxtorpeda. Z jednej strony więc wraz z innymi miłośnikami Armii z rozrzewnieniem wspominamy czasy, gdy jej piosenki trafiały na listy przebojów, a z drugiej podtrzymujemy pewne poczucie zadowolenia z elitarności, że nie gra ona pod gusta szerszej publiczności. A o roli socjotwórczej niech świadczy to, że większość mojej obecnej liczby Dunbara wypełniają osoby, które poznałem na forum dyskusyjnym Armii.
Piotr Panek
fot. Piotr Panek, licencja CC BY-SA 4.0
Komentarze
Znakomity wpis. Gratuluję.
Moim zdaniem muzyka jest „najdemokratyczniejszym” i chyba najbardziej kosmopolitycznym a zarazem lokalnym z rodzajów sztuk. Wynika to z jej natury, elastyczności, zmysłowości i otwartości. Nic tak bogato się nie rozwija mieszając najprzeróżniejsze style, pochodzenia, formy, środki wyrazu, dorobek ludzkiej duszy i umysłów w skali makro i mokro. Wystarczy gdzieś wyjechać, usłyszeć coś nowego i oryginalnego przez nieco wrażliwsze uszy i pozostaje to na wieki w duszy, umyśle i w wytworach ludzkiej kultury. Autor ma rację, że artkultura i popkultura czerpią wzajemnie ze swoich dokonań. Ale łączą się tak też rasy, kontynenty, cywilizacje, narody i plemiona.
Muzyka to jest w zasadzie ciągła synteza. Nawet rewolucje i nienaturalne próby separacji odnoszą się do wspólnego dziedzictwa i prędzej czy później wracają na łono wspólnego dziedzictwa. Wystarczy prześledzić losy awangardy, czy choćby naszego Pendereckiego, który po przejściu okresu młodzieńczych buntowniczych eksperymentów powrócił do wzbogaconych tym doświadczeniem klasycznych form i środków wyrazu.
Dobrze napisane. W ub. roku byłem na ok 30 koncertach z muzyką „różną i różniastą” mówiąc klasykiem. Poniżej trzy z nich, dla mnie nie do zapomnienia:
– V symfonai Mahlera w FP w Bydgoszczy, cała przepiękna, z „Adagietto” , na które się czeka,
– Wojtek Mazolewski Quintet, tuż przed wyjazdem do Japonii, grali zupełnie dla mnie nieznany materiał, wręcz transowy
– Nowe brzmienie Bieszczad – Tołhaje, Matragona, Angela Gaber Trio i Widymo, w tym samym dniu, na tej samej scenie.
Pozdrawiam
Zjawisko muzyki ludowej, masowej – oprócz wszystkich mądrych rzeczy napisanych przez Redaktora – jest chyba pewnego rodzaju zemstą jakiej udziela lud prosty i jego wokalno-instrumentalni idole za podróż w jaką udała się muzyka. Zresztą nie tylko muzyka, bo problem dotyczy również innych dziedzin artystycznej ekspresji homo sapiens w ostatnim okresie.
Ostatni okres to oczywiście wiek XX i sztuka ogólnie zwana współczesną.
A wiek XX-ty to okres nieustannych twórczych poszukiwań, ekspresyjnych ucieczek-wycieczek, impresyjnych wyzwań, formalnych eksperymentów, autonomizacji twórcy i jego deautonomizacji, dekompozycji i frustracji( tym razem również odbiorcy), konstruktywizmu i dekonstruktywizmu, aleatoryzmu i bruityzmu, spektralizmu i sonoryzmu … I to wszystko po to by artysta, autor oddał pełnię swego ja i zachwycił tym aktem ekshibicjonizmu widza, słuchacza.
A widz, słuchacz na wstępie okazywał wzruszenie ( bo tak wypadało, albo po prostu wzruszenie udawał , aż w końcu się wk… i uznał ,że jest po prostu robiony w estetycznego balona i udał się w poszukiwaniu wrażeń w inne miejsca.
Świetny wpis, świetna obserwacja i wnioski. Gratuluję p Piotrze.
PS Ja lubię wszysko z metką „klasyczna”, natomiast z metką „nowoczesna” do mnie nie przemawia. Może mam taki wpisany OS (operation system), innnego systemu mój dekoder nie rozpoznaje.
Fajny wpis. Dla poszukujących drzwi do muzyki nowoczesnej pozwalam sobie polecić płytę, która mnie wciągnęła w zeszłym roku – Nemesis Vs Mykietyn:
http://www.nowamuzyka.pl/2013/10/30/nemezis-nemezis-vs-mykietyn/
Może znajdziemy się w jednym kręgu Dunbara:)
@Art63.
Niezłe. Nowoczesne ale lekkostrawne.
Taki drobny przyczynek by zarzucić ci upraszczanie. Opery Pucciniego według twego podziału zalicza się do tej „wyższej”, Egalitarnej a przecież przez widownię z loży i parteru została wygwizdana. To głównie służące z „jaskółki” ją uwielbiały. Taka ówczesna disco polo tyle, że nie polo a italiano. I to jest tylko przykład. Nie było masowych odtwarzaczy muzyki i nie było tego co dziś nazywamy muzyką popularną. Te biedne służące musiały nucić arie operowe. Dzisiaj nie nucą. A do „miłośnik czarnych jagód” to muzyka ludowa nie mogła być „odpowiedzią” bowiem była pierwotna dla muzyki „poważnej”.