Franc Fiszer

Fiszer, będąc na wsi u znajomych, oryginalnie się zachował podczas najazdu niemieckiego [w trakcie I wojny światowej – przyp. J.Ty.]. Gdy Moskale wycofali się z okolicy, Fiszer, wbrew namowom, nie chciał uciekać przed Niemcami. Pozostał sam w opuszczonym dworze i czekał na „rozwój wypadków”. Nie czekał długo. Na drugi dzień rozległa się potężna kanonada. Dwór trząsł się w swoich posadach. Fiszer zeszedł do piwnicy, ale nie mógł w niej wytrzymać. Więc po pewnym czasie opuścił swoją kryjówkę i wyszedł na ganek, by zobaczyć, co się dzieje. Dokoła pękały szrapnele, a przed dwór podjeżdżał właśnie silny oddział jazdy niemieckiej z generałem na czele.


Zobaczywszy stojącego na ganku olbrzyma, generał zatrzymuje konia i pyta Fiszera:
– Pan jest właścicielem tego majątku?
– Nie – mówi Fiszer.
– A cóż pan tu robisz? – brzmi groźne pytanie.
– Zajmuję się metafizyką – odpowiada wyniośle Fiszer swym zwykłym, niezachwianym, pewnym siebie tonem.

Był legendą międzywojennej Warszawy. Żył w drodze, ugaszczany i częstowany przez ludzi, od knajpy do knajpy, od dworu do dworu (a lubił i umiał zjeść i wypić). Własny majątek szybko stracił, kiedy nikt go nie ugościł – nie jadł. Sam uważał się za filozofa (studiował filozofię w Lipsku, ale jej nie ukończył). Inni też go uważali za filozofa, choć w życiu nigdy nic nie opublikował. Swoje dociekania metafizyczne prowadził w kawiarnianych dyskusjach z przygodnymi słuchaczami. Jest bohaterem niezwykłej ilości anegdot. Pozostała po nim pamięć filozofa, choć nie filozofia.

Niedawno zdałem sobie sprawę, że znałem Franca Fiszera matematyki. Nazywał się Paul Erdős i pochodził z Węgier.
W odróżnieniu od potężnego posturą metafizyka był drobnym, szczupłym człowiekiem. Przypisywano mu zdanie „matematyk to taka maszyna do zamieniania kawy w twierdzenia„, więc jakiś rys podobieństwa można między nimi dostrzec. Tak jak i Fiszer nie miał swojego stałego miejsca na Ziemi. Podróżował od uniwersytetu do uniwersytetu, przyjmowany i goszczony przez przyjaciół i współpracowników. Jego dorobek naukowy to monstrualna liczba około 1500 prac, z czego ogromna większość ze współautorami. Słyszałem, jak powstawały (a raz czy dwa sam widziałem z boku): często właśnie po fIszerowsku, w rozmowie przy lub po obiedzie. Potem jego rozmówcy spisywali wspólne ustalenia i rodził się kolejny artykuł. W ten sposób Erdős dorobił się 509 różnych współautorów swoich publikacji. Tak jak Fiszer przepuszczał pieniądze: kiedy już jakieś miał, to albo wspomagał bardziej potrzebujących, albo ustanawiał nagrody za rozwiązanie publikowanych przez siebie problemów matematycznych. Do dziś na zdobywców czeka ich jeszcze około tysiąca.

Fiszer dawał słowo honoru, że osobowego Boga nie ma, podczas gdy Erdős powiadał „Nie musisz wierzyć w Boga, ale powinieneś wierzyć w Księgę„. Owa Księga to mityczne dzieło pełne twierdzeń z najlepszymi, najpiękniejszymi dowodami, do której któremuś ze śmiertelnych czasem udawało się zajrzeć. Sam Erdős często z tego dostępu korzystał – jego dowody wielu twierdzeń po prostu urzekają. I tu pewnie kryje się największe podobieństwo gargantuicznego Polaka i filigranowego Węgra: niesamowita błyskotliwość, umiejętność wpadania na niezwykłe i zaskakujące pomysły na poczekaniu, zawsze i wszędzie.
Zastanawiam się, jak by wyglądało spotkanie Fiszera i Erdősa. Jedno na pewno wiem – warto byłoby przy tym być.

Jerzy Tyszkiewicz
Ilustracja Alicja Leszyńska

Dziękuję I SLO w Warszawie za inspirujące przypomnienie Franca Fiszera w czasie szkolnego Pikniku Niepodległościowego.
Cytat o Fiszerze pochodzi ze wspomnień Artura Śliwińskiego przytoczonych tutaj.