Nagły upadek wiary od wielu wieków

Przeczytałem z uwagą kolejny tekst Jana Hartmana „Dość tych gronostajów! Uniwersytet ma być świecki, a nie średniowieczny” i obawiam się, że kolejny raz muszę się nie zgodzić. Nie z główną tezą, bo w przeciwieństwie do najwyższej – w znaczeniu niedosłownym – władzy w Polsce nie marzy mi się powrót do średniowiecznych niby-dyskusji z zaplanowanym wnioskiem „mistrz miał (zawsze) rację” i scholastycznego dzielenia (anielskiego) włosa na czworo.

Pisze natomiast Hartman, że przez 1500 lat na terenach opanowanych przez Kościół cała ludność znajdowała się pod najściślejszą kontrolą we wszystkich aspektach życia, a za każde odstępstwo od panującej ideologii bądź nawet uchylanie się od obowiązku regularnego uniżonego oddawania czci władzy kościelnej karano torturami i śmiercią. Otóż nie do końca tak było, a zaprezentowała przez kulowskiego profesora wizja jest raczej efektem propagandy, tyle że kościelnej.

Zagadnienie to omawia dokładniej francuski historyk Georges Minois w „Historii ateizmu”. Ukazuje w niej zgoła inny obraz minionych wieków, niż to się nam zwykle wydaje.

Oto myślimy zwykle, że średniowiecze to były ciemne wieki, panował ideał mnicha, najlepiej męczennika, któremu życie schodziło w biedocie na modłach i śpiewach. Uczono o tym w szkołach. Inny ideał – rycerza broniącego słabszych, zwłaszcza sierot i wdów – został już w dużym stopniu zdekonstruowany. No dobrze, ale prócz niego był cały biedny lud, ślepo podążający za wskazaniami miejscowego proboszcza…

A gdzieżby znowu. Jak pisze Minois, postawy były zupełnie inne. Nie tylko wśród wyższych warstw społecznych, poprzedników inteligencji, gdzie zawsze pojawiały się poglądy deistyczne (bóg bezosobowy, absolut, twórca i prawodawca nieingerujący w konkretne sprawy świata) i zrównujące wszystkie religie. O tym ostatnim zresztą jako czymś wręcz niemożliwym, bo grzesznym i heretyckim, też Hartman pisał – w tekście „Bóg i Kubuś Puchatek”. Istotnie uznawano ten pogląd za grzech i herezję, a poruszano ten problem właśnie z powodu jego mniejszego (wcześniej) lub wyższego (później) rozpowszechnienia.

Co do szerokich mas społecznych. Pisze Minois o średniowiecznych parafiach, w których – wedle kościelnej dokumentacji (innej nie było) – po kilkaset osób nie uczęszczało do kościoła. Niekiedy przez długie lata, niekiedy nigdy. O rzeszach nieprzystępujących do żadnych sakramentów. O parafiach, w których ksiądz znał jako tako podstawy łaciny (wyuczył się czasem kilku podstawowych zwrotów), nie czytał Biblii (bo potrzeba do tego zarówno Biblii, jak i umiejętności czytania) i gadał podczas kazań nie wiadomo o czym, ale na pewno nie przedstawiał nauczania Kościoła (musiałby je znać).

Już od średniowiecza zżymano się nad upadkiem wiary. Z każdą kolejną epoką było jednak coraz gorzej. Co w średniowieczu odbywało się po cichu, w renesansie zaczęło być tajemnicą poliszynela, w kolejnych zaś epokach zaczęto praktykować jawnie. Ateistów w dzisiejszym znaczeniu było istotnie niewielu, słowa tego używano raczej jako wyzwiska na wszystkich innych – agnostyków, muzułmanów, deistów, zwolenników Arystotelesa i Epikura, protestantów (w ustach katolików) i w końcu katolików (w ustach protestantów).

Co ciekawe, w roli wyzwiska funkcjonował sam Epikur, starożytny grecki filozof, który nie wątpił co prawda w istnienie bogów, stwierdził jednak, że jeśli istnieją, to nie interesują się światem. Dopiero jego następcy, wśród nich wspominany przez Minoisa Lukrecjusz, zanegowali ich istnienie.

To właśnie takie postawy stanowiły przyczynę dowodzenia przez licznych autorów istnienia Boga. Nie dowodzi się zwykle czegoś, co nie podlega wątpliwości. Dlatego Anzelm z Canterbury wymyślił dowód ontologiczny, z którego, nie nazywając go po imieniu, tak naśmiewa się Hartman. W skrócie: Bóg jest najdoskonalszym z bytów, a ponieważ byt istniejący doskonalszy jest od nieistniejącego, przeto Bóg musi istnieć. Wynika to z samej Boga istoty. Dowód Anzelma (jak i wszystkie inne) obalono. Myślenie o jakimś bycie nie powołuje go jeszcze do istnienia. Rozumowanie Anzelma ma charakter błędnego koła. Jeśli Bóg w rozumieniu chrześcijańskim istnieje, to nie sposób logicznie twierdzić, że nie istnieje. Istotnie trudno się z tym nie zgodzić. Ale żaden dowód to nie jest.

Dowód istnienia danego bytu leży po stronie dowodzącej istnienie tegoż. Inaczej dochodzimy do absurdu (vide: czajniczek Russela, Latający Potwór Spaghetti; Hartmański Kubuś Puchatek nie jest wcale tak oryginalnym wymysłem). Z drugiej strony wszyscy mamy jakieś przyjmowane bez dowodu przekonania na świat. Jedni wierzą w boga / bogów w takiej czy innej formie i liczbie, inni w siły nadprzyrodzone. A niektórzy w żadne. Było tak zawsze, także w średniowieczu rządzonym przez Kościół. Którego luminarze jednak o tym nie wspominają, skarżąc się na niespotykany i nagły upadek wiary.

Marcin Nowak

Bibliografia

  • Minois G: Historia ateizmu. Aletheia, Warszawa 2019

Ilustracja: Epikur, popiersie nieznanego autora z Herculaneum. Za Wikimedia Commons, w domenie publicznej