Doktorant dobrem narodu

laboratorium.jpgPrzeczytałem właśnie, jak zwykle z mieszanymi uczuciami, felieton Michała Pawła Markowskiego w „Tygodniku Powszechnym” pt. „Pamiętniczek zza grobu” (nie ma go jeszcze w necie, więc odsyłam do kiosków, lub na stronę z felietonami „TP”, gdyż niedługo tam się pojawi). Felieton ów jest na temat innego felietonu (sic!) – pióra Jerzego Pilcha (z „Dziennika„). Z grubsza chodzi o to, iż Pilch uznał za stosowne pożegnać felietonistę „TP” na sposób mowy pogrzebowej – jak to u Pilcha: śmiesznie, zjadliwie acz urokliwie (dla kogoś z poczuciem humoru, oczywiście). Dodam od siebie, że MPM sam się podłożył ogłaszając w poprzednim numerze „TP” słowami Izabeli Łęckiej „Farewell…”, że otóż odchodzi z łam szacownego pisma. Felieton Pilcha MPM do gustu jednak nie przypadł (widać poczucie humoru nie to). Wywody zranionego ex-felietonisty „TP” najlepiej sumuje ostatnie zdanie: „Zamiast pogrzebać mnie [MPM], napisał [Pilch] nekrolog własnego stylu”.

Ciekawe, że zdanie to wyrwane z kontekstu może być rozumiane dwojako. Albo, że Pilch chcąc pogrzebać MPM napisał expressis verbis „nekrolog [swego] własnego stylu” – stylu Pilcha. Czyli, że Pilchowi nie udało się, i w dodatku miałaby to być klęska ostateczna w wędrówce Pilcha po tym łez padole (ha, ha, ha!). Albo, że z tych samych pobudek Pilch napisał „nekrolog [będący] własnego stylu”. Czyli tłumacząc na polski alternatywny – napisał nekrolog swym własnym (jak zwykle) stylem. Dociekliwych odsyłam do oryginałów w „TP” (MPM) i „Dzienniku” (Pilch).

Jednak nie pokrętność stylu MPM chcę tu dyskutować. Najbardziej zainteresował mnie bowiem w tym wywodzie nie ów styl właśnie, lecz króciutki passus: „…zaraz zadzwoni do mojego doktoranta, z lamentem, u jakiego to boku biedaczek będzie swoją karierę rozwijał…”. A dokładniej poruszył mną powszechnie w naukowo-feudalnej polszczyźnie używany zwrot „mój doktorant”. Odłóżmy, choć z bólem, na – nomen omen – bok myśl, że według MPM to jego własny profesorski bok, ów słynny i niezastąpiony bok MPM, ma być najbardziej szlachetnym i pożądanym (jak sądzę, bo jeśli nie, to skąd epitet „biedaczek”?) miejscem rozwoju kariery owego doktoranta.

Otóż, zwrot „mój doktorant” w przeciwieństwie do zwrotu „mój doktorat” – wyjaśnienia za chwilę – uważam za zwrot haniebny. Sądzę, że najlepiej byłoby, gdyby zniknął on z polszczyzny. I to nie tylko naukowo-feudalnej, ale i z polszczyzny w ogóle. Tym bardziej wzburzyło mnie, że zwrotu ogłaszającego wszem i wobec uwłaszczenie dwudziestokilkuletniego, jak sądzę, mężczyzny, używa powszechnie znany literaturoznawca i krytyk literacki, autorytet i arbiter elegantiarum (jak pisze Pilch – „duch skromny i prosty”, tudzież „umysł światły”).

„Mój doktorant”, „mój magistrant”, w końcu (mniej popularny, ale jednak) „mój habilitant” – bo habilitację też robi się u patrona – to równoważnik dawnego „mój chłop”, „mój wasal”, „moja własność”. Na tej samej zasadzie Jego Magnificencja Rektor UJ (a równie dobrze i wice-rektor, albo nawet tylko dziekan) może o MPM powiedzieć „mój profesor”. Czego MPM z całego serca życzę, gdyż miałby wówczas świetny temat na nowy polemiczny felieton.

Oczywiście zwrot „mój doktorant” jest w naszej ojczyźnie (i nie tylko) tak zakorzeniony, że dziś w środowisku naukowym używa się go równie często co zwykłej ścierki. A może nawet częściej. Ponieważ zwrot ów, jak już wspomniałem, uważam za haniebny, stosuję określenia „nasz doktorant”, „doktorant z mojego labu” lub „doktorant od nas” – w oryginale „de chez nous”.

Jakaż różnica? A no taka, że mój doktorant jest moją własnością. Nasz zaś, jest „dobrem” wspólnym. Sądzę, że to zmienia wszystko.

Przed 20-23 laty miałem szczęście i zaszczyt robić „mój doktorat” w laboratorium szefa, który nie używał określenia „mój doktorant”. Prof. Andrzej K. Tarkowski, embriolog z Uniwersytetu Warszawskiego, potrafił „swoim” studentom, magistrantom i doktorantom zaszczepić miłość do nauki, do eksperymentu, do odkrywanego przez nas wspólnie niewiadomego. Nie potrafił – i wcale nie zamierzał – zaszczepić nam feudalnych zależności, choć było ich wokół mrowie (jak łatwo policzyć były to bowiem lata 80. XX wieku w Polsce noszącej dziwną nazwę PRL).

W jednej z dyskusji w tym blogu napisał ktoś kiedyś, że wywodzę się „ze stajni Tarkowskiego”. Otóż, był to, jak do tej pory, największy komplement, jaki mnie spotkał. Pochodzić ze stajni Tarkowskiego to bowiem w rzeczy samej ogromne wyróżnienie.

W czasach PRL, właśnie przy Krakowskim Przedmieściu, nauczyłem się, że zwyczaje przekazywane są z mistrza na ucznia. Dlatego kultywuję również teraz i tu, gdzie obecnie pracuję, we Francji, to co wyniosłem z Zakładu Embriologii Instytutu Zoologii UW. W moim własnym laboratorium nie ma „moich doktorantów”, są tylko „nasi”, albo z „naszego labu”. Doktoranci i magistranci w moim labie też uczą się odkrywać (jak sądzę) nowe i nieznane, choćby było to jakieś zupełnie małe i zupełnie nieważne nieznane „coś”. Mam ciągle ukrytą nadzieję, że może kiedyś któryś z nich usłyszy z czyichś ust, iż pochodzi ze stajni Kubiaka?

Jakiś czas temu pisałem w tym blogu na temat reformy nauki polskiej i francuskiej. Krytykowalem też prof. Michała Kleibera za brak spontaniczności, entuzjazmu i politykierstwo w jego programie uzdrowienia PAN. Dzięki felietonowi prof. Michała Pawła Markiewicza z UJ zrozumiałem, że wszystkie te wywody i dywagacje na nic. Reformę nauki polskiej (i każdej innej) trzeba bowiem zacząć od wykreślenia ze słownika poprawnej polszczyzny (i francuszczyzny, skoro już mowa i o reformie nauki francuskiej) słowa „mój doktorant” i nadania odpowiedniej rangi terminowi „mój doktorat”. Bardzo panu, panie profesorze MPM dziękuję za niezamierzoną, jak sądzę, lekcję. Szkoda, że pański post-ostatni felieton w „TP” ma być rzeczywiście ostatnim. Pozostanie mi uczyć się wprost od Pilcha. A on, jak pan autorytarnie ogłosił, pogrzebał swój własny styl. No cóż, pozostała mu jednak zarówno klasa (co sam pan w swym felietonie przyznaje), jak i talent i olbrzymia wiedza o życiu (tak sądzę zaś ja).

Jacek Kubiak

Ilustracja: Michael Faraday w swoim labie, obraz Harriet Moore