Yes meni naprawiają świat

W niedzielę byliśmy z synem na filmie „Yes Meni naprawiają świat” („The Yes Men fix the world”). Była niezła zabawa, momentami skłaniająca także do zastanowienia.

Oto w miarę chronologiczna historia jednego z moich zastanowień wątpliwości wokół zrodzonych wokół niego.

Nie należy ono do tych bardziej oczywistych i pierwszoplanowych w filmie, bierze się z niezbyt rzucającego się w oczy wątku. Chodzi mi o dwuznaczną rolę naukowców w przedstawianych wydarzeniach. Jednym z czarnych charakterów filmu jest Milton Friedman, pokazany kilkakrotnie w scenie, gdy wygłasza pochwałę chciwości jako motoru postępu oraz siły sprawczej dobra. Dalej pojawiają się (i są zręcznie ośmieszani) naukowcy z prawicowych think tanków, wzywający do deregulacji i zmniejszania roli rządu (USA) w gospodarce. W dalszej części jeden z Yes Menów upozowany na naukowca (tytułowano go doktorem) prezentował na konferencji branży ubezpieczeniowej dziwaczny i śmieszny kombinezon ratowniczy dla bogaczy.

Już z naszego lokalnego podwórka przypomnieli mi się po chwili politolog dr Marek Migalski przedzierzgnięty nagle z badacza w przedmiot własnych badań, czyli polityka, dr Tadeusz Rydzyk, który wykonał ruch w przeciwną stronę i zajął się naukowymi badaniami samego siebie, swoich czynów i dzieł… Ale także prof. Religa wykonujący ekspertyzę domniemanych błędów dr. Garlickiego z fotela ministra rządu, gdy publicznym oskarżycielem był inny minister tegoż rządu. I także dwoje patologów, którzy badali hostię z Sokółki.

Parę dni temu napisałem w komentarzu do innego wpisu, że doktorat Ojca Dyrektora (i uogólniając: inne przypadki wymienione powyżej) to zdarzenia z innej galaktyki i nie mają wpływu na jakość doktoratów z informatyki na UW. Nadal tak sądzę, ale teraz zaczynam obawiać się, że to i inne tu wspomniane zjawiska muszą kiedyś i jakoś prowadzić do erozji społecznego zaufania do naukowców oraz tego, co mówią i piszą. Bo to, co widać, to częste popadanie naukowców w swoisty konflikt interesów, gdy są materialnie, emocjonalnie bądź ideowo zainteresowani tym, jakiej udzielają odpowiedzi na zadane pytania. Jak tak dalej pójdzie, to w końcu ludzie uznają ich (czyli nas) za specyficzny gatunek lobbystów i będą stosownie do tego traktować.

Co istotne, choć nie od razu to zauważyłem, naukowcom z filmu trudno jest jednak postawić jakiś wyraźny zarzut. Friedman po prostu mówił to, w co wierzył i udowadniał w swoich książkach, ludzie z think tanków odwrotnie: nie udawali i nie udają bezstronnych uczonych. A jednak gdyby zapytać widzów po filmie, jak odbierają ich rolę, to chyba by powiedzieli, że jest negatywna, i ja ją też tak w pierwszej chwili odebrałem. Nauka wyszła tu na pośledniego sługę mamony i wielkich korporacji.

Czuję, że mój problem i dyskomfort obraca się wokół rozróżnienia naukowiec/uczony, choć Wikipedia po wpisaniu „Uczony” przekierowuje na hasło „Naukowiec”, a i w Wielkim Słowniku Języka Polskiego PWN nie widać różnicy, o którą mi chodzi i której, jak pewnie widać, nie umiem sam do końca zdefiniować. Wiem jedno, chciałbym, by wobec mnie używano określenia, które mnie odróżnia od lobbystów cudzej albo własnej sprawy. A może ta chęć to zwykła pycha?

Jerzy Tyszkiewicz

Fot. CNBC