Komu tyka zegar?

Zegar biologiczny tyka. Słyszał to każdy, a już na pewno każda. To prawda, tyka – pytanie, jak szybkie jest to tykanie.

Jeżeli chodzi o możliwość zajścia w ciążę, prawie każdy poradnik powie, że jeśli kobieta to planuje, nie powinna czekać do trzydziestki, a jak już przekroczy trzydziestkę piątkę, to praktycznie już po sprawie. Płodność spada w zastraszającym tempie i w tym wieku jest już tylko małym ułamkiem złotego okresu między dwudziestką a trzydziestką. Słowo „zastraszające” jest tu dosłowne – ze dwa lata temu choćby w Polsce była kampania społeczna, w której smutna aktorka w wieku wcale nieemerytalnym mówiła, że zdążyła w życiu zrobić to i owo, ale nie zdążyła zostać matką.

Mechanizmy spadku płodności są znane i nie będę ich tu wymieniał, ale zasadniczo jest tak, że z wiekiem szansa na zapłodnienie jest coraz mniejsza. U kobiet następuje to szybciej, u mężczyzn wolniej, ale prędzej czy później nadchodzi koniec. Człowiek skądinąd jest jeszcze całkiem sprawny i produktywny, i niekoniecznie nadaje się tylko do doglądania wnuków, ale własnych dzieci już mieć nie może.

Jednocześnie w ostatnich latach, a właściwie już dekadach, liczba dzieci urodzonych przez kobiety w wieku bliskim czterdziestki – i to z obu stron tej granicy – rośnie. Pojawiło się pojęcie geriatrycznej ciąży. Jest ono samo w sobie dość oksymoroniczne, być może na początku dotyczyło ciąż będących skutkiem zapłodnienia in vitro kobiet w wieku menopauzalnym, koło pięćdziesiątki, ale pojawiło się chociażby w przypadku współczesnej bohaterki popkultury – Bridget Jones, dotycząc wieku 43 lat. Nieprzypadkowo – od roku 1991 w Anglii i Walii procent kobiet powyżej roku 40. zachodzących w ciążę podwoił się (przy okazji – u kobiet poniżej 18. i 20. roku dwukrotnie zmalał), a przy tym spadła liczba aborcji w tej grupie wiekowej.

Skądś te zajścia w ciążę się biorą. Najwyraźniej płodność spada, ale nie tak znowu od razu do zera. Kiedy głębiej pogrzebać w literaturze naukowej dotyczącej płodności, łatwiej znaleźć dane o tym, że z wiekiem matki wzrasta ryzyko takich czy innych zaburzeń rozwoju zarodka, płodu czy ciąży jako takiej. Z wiekiem ojca też rośnie ryzyko niektórych wad dziecka (np. karłowatość). Niektóre z tych wad są letalne i ciąży nie udaje się donosić (a czasem się ją przerywa). Jednak to zupełnie nie to samo co niemożność zajścia w ciążę.

Całkowita bezpłodność (sterylność) dotyczy jakiegoś procenta ludzi i podobno niezbyt się zmienia z wiekiem aż do meno/andropauzy. Czym innym jest niepłodność, czyli problemy z zajściem w ciążę mimo posiadania takiego potencjału w postaci komórek jajowych i plemników. Ta zależy od różnych czynników, chociażby zaburzeń hormonów tarczycowych, o czym w sumie nie wspominałem we wpisie z nimi związanym. Zatem ryzyko bezpłodności aż do menopauzy jest nieduże i w miarę stałe, a to, co z wiekiem rośnie, to ryzyko niepłodności.

Samo to już trochę zmienia obraz. Na bezpłodność pomóc może tylko cud. Niepłodność tymczasem można próbować leczyć. Nawet jeżeli jej ryzyko z wiekiem rośnie, a potem rośnie ryzyko problemów z ciążą, to co innego niż bezwarunkowe stwierdzenie „za późno”.

No a jakie są procenty? Potencjalne matki starające się przez rok o dziecko w wieku 19-26 mają ok. 8 proc. ryzyka niepowodzenia, w wieku 27-34 – 13-14 proc., a w wieku 35-39 – 18 proc. Tak – ryzyko niepłodności po tej magicznej trzydziestce piątce jest tylko kilka punktów procentowych większe niż u trzydziestolatek i nawet dwa razy większe niż u dwudziestolatek, ale dalej cztery na pięć kobiet w tym wieku zachodzi w ciążę, jeżeli uprawia seks dwa razy w tygodniu. Jeżeli uprawia tylko raz, w tym wieku uda się to dwóm trzecim kobiet. Tak wynika z tego badania.

Oczywiście, wiek ojca też ma znaczenie i zajście w ciążę dwojga czterdziestolatków starających się przez rok to trochę ponad jednej czwartej szans, a przez dwa lata – nieco mniej niż połowa. (Te liczby dotyczą zajść naturalnych u par, u których nie ma fizjologicznych problemów z płodnością, jak chociażby endometrioza czy brak plemników).

Zatem spadek płodności następuje i zegar tyka. Ale jest to spadek stopniowy, a nie zjazd w wieku 30 i załamanie w wieku 35 lat, jak przedstawia to popkultura. Nawet w popularnonaukowych tekstach ta 35 jako cezura się pojawia. Nie wzięło się to znikąd. Jeden z bardziej znanych artykułów naukowych
podaje, że kobiety, które zaczynają starania o dziecko w wieku 30 lat, w ciągu roku mogą liczyć na sukces w 75 proc., w wieku 35 lat w 66 proc., a w wieku 40 w 44 proc. Różnica między 75 a 66 proc. w pięć lat wydaje się rzeczywiście spadkiem skokowym.

Tylko skąd te dane? Z rejestrów urodzeń we Francji z lat 1670-1830. Autorzy twierdzą, że to świetne dane, bo pokazują stan bliski naturalnemu. Bez antykoncepcji, ale i bez wspomagania płodności (przynajmniej metodami współcześnie uznanymi). Kobiety wówczas wychodziły za mąż i niespecjalnie miały wybór – zachodziły w ciążę i rodziły. Albo wychodziły za mąż i nie rodziły, gdy były niepłodne lub bezpłodne. Założenie proste. Ale na ile prawdziwe?

Owszem, antykoncepcja nie była wówczas popularna. Jakieś prymitywne prezerwatywy bywały używane, ale raczej nie w małżeństwach, którym zależało na uniknięciu społecznego odium związanego z bezdzietnością. Antykoncepcja może i tak, ale autorzy przegapili aborcję. Wbrew temu, co mogą twierdzić dzisiejsi konserwatyści, aborcja nie jest elementem nowym. Kobiety z różnych przyczyn starały się o, zgodnie z tradycyjną terminologią, „spędzenie płodu” różnymi metodami. Jednymi mniej, innymi jednak bardziej skutecznymi. Stąd dane te należy traktować z rezerwą.

Zresztą nawet tamten artykuł wskazuje, że całkowity brak poczęć w wieku 35 lat dotyczyć miał 17,8 proc. kobiet. Wcale nie tak dramatycznie i nie tak odmiennie od danych współczesnych. I podaje, że zauważalna liczba kobiet nadal zachodziła w ciążę po czterdziestce. Wyciągnięcie z niego dramatycznego spadku w wieku 35 lat jako głównego przesłania jest zatem nie do końca uczciwą selekcją wniosków.

Ludzie zresztą zdają sobie sprawę, że z tym spadkiem płodności coś jest na rzeczy, ale bez przesady. Było nie było, gdzieś wśród znajomych znajdzie się zawsze przykład. Zwłaszcza w opowieściach z dawniejszych lat albo wręcz przeciwnie, ostatnio. Przywoływałem już dane o aborcjach w Wielkiej Brytanii. Najwięcej dokonuje się ich u młodych matek, ale dość dużo u matek w wieku powyżej 35, a zwłaszcza 40 lat. Ale właśnie w ostatnich latach w tej grupie zabieg ten jest wykonywany rzadziej. W dawniejszych latach, gdy kobiety zwykle zachodziły w ciążę wcześniej i miały więcej dzieci, w tym wieku już mogły nie chcieć kolejnych. Z różnych względów. (Takie było zresztą pierwotne przeznaczenie tabletek antykoncepcyjnych, przynajmniej oficjalnie). Obecnie jednak ten mechanizm jest słabszy. Z drugiej zaś strony być może fakt, że w pokoleniach z drugiej połowy XX wieku było mniej narodzin w późniejszym wieku, mógł osłabić czujność i część współczesnego trendu na starsze macierzyństwo to efekt wpadek u par, które uwierzyły w drastyczny spadek płodności po 35, więc przestały unikać sytuacji sprzyjających zapłodnieniu.

W każdym razie z kolejnych badań wynika, że oprócz fizjologicznej granicy wieku rodzicielstwa jest granica oczekiwań społecznych. No dobra, to wiadomo bez badań, z badań wynika konkretny wiek.

Otóż w różnych krajach europejskich przepytano ludzi, w jakim wieku powinno już się nie mieć (nowych) dzieci. Najbardziej restrykcyjni okazali się Węgrzy. Średnio uważają oni, że wiek kobiety, która już nie powinna zostawać matką, to 39 lat i 4 miesiące. Na przeciwnym krańcu są ich sąsiedzi – Austriacy, dla których wiek ten to ok. 43 lat i 10 miesięcy (dane z Łotwy są jeszcze bardziej liberalne, ale autorzy je odrzucili ze względu na problemy metodologiczne). Polacy za taki wiek uznają 40,8 lat, co raczej jest po restrykcyjnej stronie. Co ciekawe, mimo że wśród celebrytów przykłady zaawansowanych wiekowo ojców są podawane raczej w kontekście pozytywnym (w odróżnieniu od zaawansowanych matek), społeczne oczekiwania wobec nich nie są aż tak bardzo odmienne niż od matek – od 45 lat i 4 miesięcy wg Duńczyków do 51 i prawie 2 miesięcy wg Estończyków. To w sumie około 10 lat różnicy, ale nadal daleko do wieku ojców przywoływanych w prasie kolorowej.

Oczywiście, jeżeli para ma problem z płodnością, to jeśli próbuje poczęcia koło dwudziestki, ma szansę to odkryć wcześniej i mieć więcej lat na leczenie. Poza tym, jak już pisałem, zajście w ciążę to jedno, a jej utrzymanie to drugie. Tu cezura 35 lat może mieć jednak i inne nieoczekiwane skutki. Jako że z wiekiem rośnie ryzyko wad genetycznych płodu, kobietom w ciąży po 35. roku zaleca się badania prenatalne (choć oczywiście kwestia, co zalecają stowarzyszenia lekarskie i co refunduje NFZ, jest mocno zmienna z roku na rok). To sprawia, że więcej wad jest wykrywanych w takich ciążach, co często prowadzi do aborcji, a w konsekwencji obecnie najwięcej dzieci z zespołem Downa rodzi się u matek młodszych, które nie spodziewały się takiego obrotu sprawy.

Zatem nie należy mojego wpisu odbierać jako zachęty do zwlekania z zachodzeniem w ciążę (jeżeli w ogóle się tego chce). Należy jednak odróżniać fakty od faktoidów.

Piotr Panek
fot. Stephen Dawson, licencja CC BY-SA 2.0

PS Serwis Researchblogging na razie nie działa, więc dałem linki w tekście.