S jak piasek

800px-Booba-Kiki.svgDo kanonu filmów, które polski intelektualista powinien znać, należą „Barwy ochronne” Zanussiego. Jest to studium łamania młodzieńczej naiwnej wiary w sprawiedliwość przez klikę budowaną przez ludzi z gruntu małych i złych lub może i kiedyś idealistycznych, ale już złamanych i scyniczałych. O to pewnie scenarzyście i reżyserowi chodziło, ale dla mnie co najmniej tak samo ważny jest naukowy aspekt fabuły, który dla nich być może był tylko pretekstem.

Akcja dzieje się w PRL-u wśród językoznawców na wyjazdowej konferencji. Naukowcy, oglądając film, mogą bez trudu odnaleźć mechanizmy, które ani nie są właściwe tylko dla tamtego okresu, ani dla tej dyscypliny. Ściganie się z czasem wystąpienia konferencyjnego, zderzenie różnych kultur uprawiania nauki w różnych krajach, dyskusje mające na celu nie tyle wypracowanie najrzetelniejszej wersji, ile zamanifestowanie swojej pozycji w środowisku. To rzeczy znane naukowcom – i nie tylko naukowcom. Dla intrygi wtórne jest, czy toczy się to wokół dyskusji nad mechanizmami kształtującymi skład gatunkowy w jeziorze, planem ekspansji firmy czy symbolizmem dźwiękowym języka.

Niemniej właśnie ten ostatni przykład wybrał scenarzysta. W filmie młody naukowiec przedstawia swoje tezy, z których wynika, że znaczenie słów nie jest zupełnie niezależne od ich brzmienia. Jego referat budzi zainteresowanie, ale jest również bezlitośnie krytykowany. Zapomnijmy o klice i ewentualnych pozamerytorycznych motywacjach – tak w językoznawstwie rzeczywiście jest. Znaczenie słów nie ma związku z ich brzmieniem, może pomijając onomatopeje. Tak mówią podręczniki i encyklopedie; u początków językoznawstwa istniały pomysły wiążące brzmienie i znaczenie, ale zostały zdyskredytowane. Zapasiewicz w filmie zresztą kwituje to przykładem słowa „jama”, które w japońskim znaczy góra, a w polskim dół.

A jednak człowiek nie lubi przypadkowości i arbitralności. Pokusa, by brzmieniu przypisywać znaczenie, jest tak stara, jak stara jest (proto)nauka. Kwestię tę roztrząsał już Platon. Później sprawa wracała raczej w kontekście estetyki, jako że niektóre dźwięki łatwiej zaśpiewać, podczas gdy np. dźwięki syczące kojarzyć się mogą onomatopeicznie ze zwierzętami. Gdy w XIX wieku językoznawstwo stało się nowoczesną nauką, problem powrócił i ojciec fonologii, Ferdinand de Saussure, przypieczętował paradygmat, że znaczenie słów jest arbitralne i nie ma związku z ich brzmieniem.

Sprawa jednak wcale się nie zamknęła. Na obrzeżach paradygmatu pojawiały się wciąż pomysły związane z symboliką dźwięków. W jakiś sposób to było tolerowane w stylistyce, co utwierdził kolejny językoznawczy autorytet, Nikołaj Trubieckoj, stając nieco w poprzek swojemu środowisku strukturalistów, dla których język jest systemem mniej lub bardziej abstrakcyjnym, a więc pełnym arbitralnych konwencji. Pociągnął to Iván Fónagy, ale w głównym nurcie językoznawstwa idea ta wciąż raczej spotyka się z reakcją przedstawioną przez Zanussiego, choć strukturalizm dawno już został zastąpiony przez kolejne teorie.

Częściowo mogło się to wiązać z przywiązaniem językoznawców do abstrahowania języka jako struktury mniej lub bardziej wyidealizowanej i podejrzliwości wobec empiryzmu. Co prawda Noam Chomsky próbował znaleźć uniwersalia językowe, które miały dowodzić, że język jest wrodzoną cechą wszystkich ludzi niezależnie od ich podłoża kulturowego, ale skupił się na kwestiach gramatyki, a nie (fono)semantyki. Poszukiwania te zresztą okazały się mniej owocne, niż Chomsky oczekiwał.

W tym kontekście powszechna obserwacja, że w wielu językach słowo „matka” ma głoskę [m], uważano raczej za ciekawostkę i wyjątek, a nie za poważne podważenie paradygmatu. Niemniej eksperymenty spod znaku pary „kiki – buba” nie pozwalały na zupełne pogrzebanie sprawy. Eksperyment ten polega na pokazaniu pary obrazków – jeden może być zygzakiem układającym się w coś na kształt gwiazdy, a drugi obłokiem; może być też para: duży słoń i mały ptaszek. Czytelnicy też mogą wziąć udział w tym eksperymencie i zastanowić się, który element z pary na przedstawionym wyżej obrazku jest w pewnym języku nazywany „kiki”, a który „buba” (są też inne wersje).

W różnych konkretnych eksperymentach procenty wychodzą oczywiście różne, ale zwykle ludzie podejrzewają, że buba jest duża i obła, kiki jest małe i kanciaste. Zasadniczo często rzeczy małe są kojarzone z głoską zamkniętą i przednią [i], podczas gdy duże z głoską otwartą [a]. Czasem zdarza się, że nijak nie wychodzi to w danym języku, ale np. podobne zjawiska dają się zaobserwować na poziomie formantów (co to formanty, już pisałem). W niektórych językach kaukaskich znaczenie może być związane z dźwięcznością lub bezdźwięcznością spółgłosek.

Czytelnik może nabrać wątpliwości – po polsku „mały” zawiera [a], a więc wbrew tej zasadzie. No ale jest też zgodny z nią „tyci” zawierający „y”, które jest w zasadzie wariantem [i]. W angielskim jest podobne „tiny”, ale tam „i” jest wymawiane jako [ai] (za to nie ma fleksji, która końcowe [i] w polskim zmienia w zależności od rodzaju gramatycznego). Kiedyś jednak angielskie „tiny” było wymawiane z [i] w środku. I tu jest słaby punkt takich rozważań – wymowa ewoluuje. Słowo zawierające daną głoskę w danym okresie może za sto lat mieć głoski o całkiem innej charakterystyce – jak w polskim i angielskim, gdzie długie [o] przeszło w [u], co jest zmianą jeszcze nie tak dużą (z głoski tylnej półzamkniętej w tylną zamkniętą), ale już zmiana [i] w [ai] jest zmianą znaczną (z głoski przedniej zamkniętej w dwugłoskę, której główny komponent jest otwarty i środkowy).

Ewolucja spółgłosek często jest słabsza, ale też zachodzi. Z kolejnej zaś strony – w szukaniu uniwersaliów przeszkadzają różnice w systemie fonemicznym. W języku polskim dla skojarzeń ważne są „zmiękczenia” i „stwardnienia”. W zdrobnieniach często występuje „ś”, a „sz” rzadziej. Może być też pewna gradacja – ptaszek jest zdrobnieniem, ale ptasiek jest zdrobnieniem jeszcze dalej posuniętym. Tymczasem w większości języków „ś” i „sz” są nierozróżnialne, a w wielu nie są nawet odróżnialne od „s” czy „cz”. W polskim „r” i „l” są odpowiednio „twarde” i „miękkie”, co jest nieczytelne dla Chińczyków i Japończyków, dla których głoski te się nie różnią. W ogóle głoska rozumiana jako „r”, swoją drogą dość powszechnie intuicyjnie kojarzona z niesieniem pewnego ostrego znaczenia, jest w różnych językach wymawiana różnie, a jedna z jej postaci w innym języku może być rozumiana jako wariant „d”. Znowuż fonolodzy od ponad stu lat nie mogą dojść do zgody, czy polskie i rosyjskie „i” i „y” to odrębne fonemy, czy też różne warianty tego samego. Od tego zależy, czy słowa „być” i „bić” zaczynają się od tej samej spółgłoski [b], którą [i] zmiękcza, a [y] nie, czy też jedno zaczyna się od [b], nie zmiękczając [y] do [i], a drugie od [b’] i zmiękcza samogłoskę.

Mimo tych zastrzeżeń językoznawcy próbujący jakoś ugryźć symbolikę dźwięków wciąż działają. Kilka lat temu dość nieoczekiwanie nawet trafiłem na konferencję na Uniwersytecie Burgundzkim temu poświęconą. Oczywiście nie było tam przedstawianych tez, że brzmienie słów zasadniczo wpływa na ich znaczenie, ale pojawiały się rozważania dotyczące onomatopei, różnych historycznych podejść do paralel między językiem a matematyką czy muzyką albo ikoniczności (cokolwiek to znaczy, nie będę udawał, że wiele z tego zrozumiałem).

Symbolice dźwiękowej wielu językoznawców zarzuca nienaukowe podążanie za anegdotycznymi przypadkami wyłuskanymi z całości. Dajmy na to, po japońsku „tak” to „hai”, a więc podobnie jak w polskim słowo krótkie z [a] w środku. Co więcej, „nie” to „iie”. Uderzające podobieństwo z dwóch tak odległych języków! Ale w angielskim „yes” jest bardziej podobne do „nie”.

Mając to na uwadze, grupa językoznawców postanowiła wykorzystać techniki stosowane w bioinformatyce do szukania korelacji genetycznych. Wiadomo, że musieli odrzucić podobieństwa między językami o wspólnym pochodzeniu. Podobieństwo hiszpańskiego „lengua” i rumuńskiego „limba” nie znaczy, że jest coś uniwersalnego w tym organie, tylko że są to przeewoluowane warianty łacińskiego „lingua”. Tagalskie słowo na konia „kabayo” brzmi prawie tak samo jak hiszpańskie nie dlatego, że te dwa języki są pokrewne, ale dlatego, że tagalski przejął słowo hiszpańskie (jak przy poziomym przepływie genów między niespokrewnionymi gatunkami). Wreszcie słowo „konstantynopolitańczykiewiczówna” zawiera podobne głoski co „stan”, „tańczyć”, „pole” itd., bo po prostu zawiera dużo głosek. To wszystko trzeba było przy porównaniach odrzucić jako artefakty.

Gdy bierze się kilka języków, będą przykłady podobieństw, jak z „hai” i „iie”, oraz przeciwieństw, jak z „jama”. Naukowcy wzięli więc ok. 4000 języków. Ta liczba sprawia, że jeżeli znajdzie się jakąś korelację, trudniej zrzucić ją na przypadek. Na warsztat wrzucono okołu stu słów raczej podstawowych i uniwersalnych. I okazuje się, że parę przykładów korelacji udało się znaleźć. Na przykład słowo oznaczające nos w większej liczbie języków, niżby to wynikało z losowego rozkładu, zawiera „n” i „u”, a rzadziej „a”. Polskie słowo tu w dwóch miejscach się wpisuje w trend, w jednym nie. Słowo „język” jest mniej typowe, bo zawiera „k”, które jest tu raczej unikalne, i nie zawiera „l”, które jest ponad normę spotykane (oprócz oczywistych przykładów romańskich, jest w arabskim „lisan”, tureckim „dil”, fińskim „kieli”, hawajskim „olelo”, jak też indoeuropejskich, ale nieromańskich – litewskim „liežuvis”, łotewskim „mēle”, fryzyjskim „taal”). Nie wiem, jak zinterpretować kolejną cechę – popularność „e”. W polskim nie ma tu zwykłego [e], tylko jego wersja nosowa (nawet jeśli współcześnie rozbijana na komponent bardziej samogłoskowy trochę ustny i półsamogłoskowy czysto nosowy).

Co sprawia, że niektórym desygnatom towarzyszą częściej lub rzadziej pewne dźwięki? Czy wibrujący język może kojarzyć się z wydawaniem dźwięku „l”? Ale czemu raczej „le” niż „la”? Czy słowa jak „piasek”, „sand”, „saa” (kantoński), „sei” (nawaho) mają [s], bo kojarzy się z szelestem sypiących się ziarenek? W końcu są słowa jak „kolano”, „rukba” (arabski), „kumbaliŋo” (mandinka), mające [k], choć ciężko tu szukać onomatopei. Na te pytania narzędzia statystyczne nie odpowiedzą, ale przynajmniej mogą wskazać językoznawcom, gdzie szukać, byle nie bali się reakcji jak z „Barw ochronnych”.

Piotr Panek

ilustracja: Andrew Dunn, licencja CC BY-SA 3,0
ResearchBlogging.org

Blasi DE, Wichmann S, Hammarström H, Stadler PF, & Christiansen MH (2016). Sound-meaning association biases evidenced across thousands of languages. Proceedings of the National Academy of Sciences of the United States of America, 113 (39), 10818-23 PMID: 27621455