Kto kogo ile razy

Ostatnio, ku mojemu zdumieniu, zostałem splagiatowany.

Zaczęło się od tego, że Google scholar wysłał mi alert, że moja (wspólna z kolegami) praca została zacytowana. Zawsze miło, więc zerknąłem. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że tekst wprawdzie ma na liście bibliografii naszą pracę, ale nigdzie jej w treści nie cytuje. Zamiast tego opowiada, jak to autorki świetnie zrobiły dokładnie to samo, co myśmy w naszej pracy roku temu opisali, ale bez wspominania o naszej pracy. Wzburzeni, zaczęliśmy szukać jakiegoś narzędzia do sprawdzania plagiatów, znaleźliśmy je i uruchomiliśmy. Okazało się, że sprawa jest delikatna, bo wyniki zostały przejęte, ale nasz tekst nie. Żeby było ciekawiej, ku naszemu zaskoczeniu narzędzie wyrzuciło nam jeszcze jeden wynik. Tym razem działało dwóch panów, którzy byli dużo mniej subtelni. Napisali tylko nowy abstrakt i tytuł, a resztę skopiowali żywcem do nas. Byli do tego stopnia bezrefleksyjni, że zostawili na końcu nasze podziękowania, z informacją o polskim grancie i wskazaniem mnie jako autora korespondującego.

A teraz chwila namysłu: czy nie jest tak, że plagiatowane są prace, które warto plagiatować? Zapewne tak. A w takim razie dwukrotny plagiat tej samej pracy powinien nam się liczyć jako poważy wyznacznik jakości. Z dumą oświadczam, że oprócz iluś tam cytowań moich prac, mam także dwa plagiaty moich prac. Może nawet te plagiaty są więcej warte, niż zwykłe cytowania?

Jerzy Tyszkiewicz