Muzeum niezrealizowanych marzeń

Wanda_Telakowska_tablica_WawelskaJest taka reklama, w której pojawia się muzeum niezrealizowanych marzeń. Na tyle nieskuteczna, że mam tylko mgliste skojarzenie, jaki produkt zachwala, ale nie mam pojęcia, jakiej marki. Ale koncept takiego muzeum do mnie trafił.

Czasem mam wrażenie, że eksponaty z tego muzeum zdobią ulice niektórych miast. Konkretnie chodzi mi o wiaty przystankowe. Najbardziej chyba medialny przykład to wiaty, które niedawno zaczęto stawiać w Warszawie. Ale nie tylko, bo widywałem porównania z innymi miastami, gdzie nawet one były podawane jako nie najgorsze.

Co to ma do wspomnianego muzeum? Otóż mam wrażenie, że to dzieła niezrealizowanych marzeń o byciu artystą. Nie bez podstawy – projekt warszawskich wiat wygrał jakiś konkurs. I owszem – choć to zawsze subiektywne – przyznam, że są one całkiem ładne. To nie jest źle, gdy mała architektura jest nie tylko użyteczna, ale i ładna. Bardzo jest źle, gdy jest i brzydka, i niewygodna. Ale gdy jest tylko ładna – to za mało.

Nie będę się rozpisywał ze szczegółami – już parę osób przede mną to zrobiło punkt po punkcie, najbardziej znany wpis to chyba ten. Co do jednej z powszechnie krytykowanych cech, nawet sam nie wiem, czy nie stoję po stronie projektantów. Chodzi o ławki w formie grzędy, na której da się tylko przycupnąć lub oprzeć torbę, albo ławki jednoosobowe. Zdaje się, że to akurat była przemyślana niewygoda, mająca zniechęcić do spania lub „biesiadowania”, które nie tak rzadko sprawia, że ławka co prawda jest, ale jej stan nie zachęca do siadnięcia. Inną jest sprawą, że ten element projektu najłatwiej zmienić i miasto tu ulega głosom krytyki.

Niemniej jako całość konkursowe wiaty mają mało wspólnego z użytecznością. Ironią losu jest, że mam okazję tego doświadczyć na przystanku niedaleko mojej pracy, naprzeciw którego jest tablica upamiętniająca Wandę Telakowską z mottem mówiącym, że wzornictwo przemysłowe ma służyć pięknu – na co dzień i dla wszystkich. (Wiem, że polskie wzornictwo ma ponoć niezłe tradycje, ale nie zmam konkretów i o samej Telakowskiej dowiedziałem się właśnie z tej tablicy).

Projektanci mogą być artystami. Są projektanci ubrań, które nigdy nie będą noszone. Są projektanci ceramiki, która nie będzie używana jako naczynia, lecz jako bibeloty. Niektóre z takich dzieł nawet mają szansę zaistnieć w użytku na jakieś specjalne okazje. Dopóki znajdują się kupcy będący bardziej kolekcjonerami czy koneserami niż użytkownikami, niech sobie i tak będzie. To nie jest problem. Problem gdy projekt artystyczny startuje do konkursu na produkt użytkowy, a zwłaszcza gdy wygrywa. Wtedy wzornictwo służy pięknu na co dzień, ale czy jest to dla wszystkich?

Projektanci architektury i małej architektury mają dużo mniej szans na realizację marzeń o byciu artystami zamiast rzemieślnikami. Ale niestety nie ustają w próbach. Innym przykładem takiego niezrealizowanego marzenia jest leżąca kilka kilometrów od domu Telakowskiej hala targowa Zieleniak.

Hala ta jest próbą unowocześnienia targowiska, które na rogu ulicy Grójeckiej i Banacha leży od czasu, gdy to było skrzyżowanie szosy Krakowskiej i Opaczewskiej, będącej wówczas granicą Warszawy. Przetrwało wojny, będąc najpierw wielodniową barykadą, a kilka lat później miejscem kaźni tysięcy ochocian. Przetrwało PRL i transformację, ale z czasem postać bazaru coraz mniej pasowała do okolicy. Przebudowa targowiska wywołała trochę konfliktów. Zderzały się różne koncepcje – od zabudowy mieszkaniowo-kulturalnej z oficynami handlowymi po nieruszanie niczego. Ostatecznie powstała nowa hala nawiązująca stylistyką do istniejących na części bazaru społemowskich blaszaków. Zdania o estetyce są podzielone – większość okolicznych mieszkańców raczej nie zachwyca się surowym betonem imitującym blachę falistą czy eternit, ale chociażby Maciej Nowak, też miejscowy, ten projekt zachwala.

No ale estetyka to jedno, ergonomia – drugie. Kupcy na czas przebudowy, a właściwie zabudowy szczękowiska, przeniesieni na inne miejsca, od początku wieszczyli, że miejsc będzie za mało. Stary bazar metodą dopychania i pączkowania dorobił się tylu stanowisk, że projektantom nie mogło się udać zmieścić ich na mniej chaotycznej przestrzeni. Część hali zaprojektowano w postaci zabudowanej, a część, niejako na kształt atrium, jako plac „do sprzedaży z samochodów”.

Architektonicznie to pewnie wygląda nieźle, ale do standardów nowoczesnego handlu na powietrzu trochę zabrakło. Nawiązanie do szczęk z przełomu lat 80. i 90. jest zbyt dosłowne, bo brak np. doprowadzeń wody. Ławy może sprawdzają się na hipsterskim targu śniadaniowym (co zresztą zauważa i Nowak), gdzie ekologiczny rolnik ma dziesięć słoików z miodem i worek bobu. Może i na pchlim targu, gdzie skarby da się zwinąć w torbę z Ikei. Może wreszcie były dobre na placu pod gieesem, gdzie rolnik przyczepę kapusty rozkładał o 5 rano i składał po 12 godzinach.

Natomiast na miejskim targowisku przydałaby się zamykana na noc budka z chłodnią. Takich rzeczy artyści architektury nie przewidzieli. Przez pierwszy tydzień po otwarciu mało kto z handlarzy wrócił, a świeżo położone płytki rozkuwano pod nowe rury. Zresztą nie tak znowu świeżo, bo negocjacje z kupcami w kwestii praktycznego wyglądu stoisk trwały rok od wybudowania hali. W tym czasie przeprowadzono plebiscyt na nazwę hali, wybrano neon – owszem, artystyczny itd.

Ale co ja tam chcę od projektantów hali targowej… W świeżo wybudowanym Centrum Nauk Biologiczno-Chemicznych UW, notabene leżącym pomiędzy wspomnianymi już obiektami, w dość osobliwy sposób zaprojektowano podłogi w laboratoriach. Laboratorium można rozumieć wielorako – może projektanci na zajęcia z grafiki komputerowej chodzili do laboratorium komputerowego. W takich laboratoriach ważne jest, żeby gniazdka elektryczne były wszędzie, tak żeby wszędzie można było podpiąć komputer, skaner, drukarkę itd. Żeby nie rozciągać kilkumetrowych kabli przedłużaczy z gniazdek ściennych, można umieścić gniazdka w podłodze pod stołami. W laboratorium chemicznym też trzeba elektryczności do spektrofotometrów, do mieszarek, do wag analitycznych itd. Ale o ile w laboratorium komputerowym sytuacja, w której ktoś rozleje na podłogę kawę czy inną kolę jest dość rzadkim wypadkiem, o tyle w laboratorium chemicznym, a tym bardziej hydrochemicznym, gdzie woda jest nie tylko rozpuszczalnikiem, ale głównym obiektem badań, a poza tym jest całe mnóstwo naczyń, które trzeba dokładnie myć – ochlapanie podłogi to coś zupełnie normalnego.

Dlatego też laboratoria komputerowe często są wyłożone wykładziną, którą się odkurza, a laboratoria chemiczne lastrykiem czy terakotą, które się zmywa mopem czy szmatą. Jak pewnie już czytelnicy się domyślili, zmierzam do tego, że w laboratoriach hydrochemicznych CNB-Ch (jednego z Centrów Nowych Technologii – sztandarowej inwestycji UW ostatnich lat) gniazdka elektryczne umieszczono w podłodze.

Jak wspomniałem, to rozwiązanie nie jest złe w innych sytuacjach – np. w salach konferencyjnych. Dobrze się sprawdza w sali konferencyjnej ministerstwa środowiska (blisko i domu Telakowskiej, i CNB-Ch UW). Pod warunkiem, że chce się podłączyć laptopa (czy cokolwiek) z wtyczką prostą. Bolce do uziemienia są ustawione tak, że gdy ma się wtyczkę, w której kabel jest ustawiony do wtyczki prostopadle – nie mieści się ona w puszce. No cóż – na projekcie na pewno wyglądało ładnie, a że może większość wtyczek do laptopów jest kątowa, to trudno. To już nie artystów zmartwienie.

Tak pewnie mógłbym jeszcze skakać z przykładu na przykład, a wciąż poruszam się po niewielkim fragmencie Warszawy – pomiędzy ścisłym centrum Ochoty a dawną folwarczną wsią, dziś dzielnicą, Rakowcem. Przed II wojną światową to był teren prawie pusty, który projektowano jako wielką dzielnicę budynków rządowych, akademickich, wojskowych itp. publicznych. Co nieco zdążono wybudować przed wojną (np. Instytut Radowy czy Dyrekcję Lasów Państwowych – dziś budynek MŚ), wielu marzeń – nie.

Poniekąd ich realizacją są współczesne budowle. Tak np. meczet, który miał stanąć między Dyrekcją Lasów Państwowych a mieszkaniową Kolonią Staszica, wybudowano niedawno na drugim krańcu Ochoty, ale CNB-Ch leży blisko jeszcze przedwojennego gmachu chemii. Tak czy inaczej wychodzi na to, że codziennie przebywam w muzeum niezrealizowanych marzeń.

Piotr Panek
fot. Piotr Panek, lic. CC-BY 3.0