Rozdęte kalosze

800px-Extra_flotation_devicesWbrew temu, co może się wydawać po analizie komentarzy pod naszymi wpisami, ten blog bywa czytany przez więcej niż dwie, trzy osoby, które potem wszystko sprowadzą do udowadniania, że matematyka nie jest nauką albo odwrotnie, czy do fundamentalnych różnic między kapitalizmem a socjalizmem.

Po moim wpisie o prestiżowych publikacjach kaloszowców i fartuchowców dostałem np. namiary na artykuł Tomasza Wesołowskiego, związany z publikacjami kaloszowców.

Wesołowski roztrząsa kwestię nie do końca uczciwych praktyk, jakie biolodzy środowiskowi stosują, żeby zwiększyć szanse na publikacje w wyżej cenionych czasopismach. Wyżej cenionych, a więc takich o większej cytowalności. Żeby zostać zacytowanym, trzeba przekonać autorów spoza kręgu najbardziej zainteresowanych tematem, żeby w ogóle zajrzeli do tego artykułu, a nie tysiąca innych opublikowanych w tym samym czasie.

Jak ognia unika się więc tzw. przyczynkarstwa. Pojęcie to w ustach wielu komentatorów świata nauki jest negatywną oceną mało wartościowej nauki o małym wpływie na rozwój wiedzy. Publikacja powinna pchnąć wiedzę na nowe tory, odpowiedzieć na pytanie dotyczące wielu obiektów, a nie jednego, akurat zbadanego. Odchodząc od tekstu Wesołowskiego – owszem, trochę jest taka prawda. Artykuły Darwina o pąklach czy trzmielach są ciekawe, ale to nie one uczyniły z Darwina ikonę nauki. Uczyniła to publikacja, w której zbierając przykłady z różnych miejsc i organizmów, skonstruował teorię, która obejmuje dosłownie wszystkie organizmy.

W pewnym więc sensie oczekuje się od naukowców, że będą kolejnymi Darwinami. Tyle że warunki, w jakich pracował Darwin, nie są porównywalne ze współczesnymi. Darwin trafił na Beagle jako przyrodnik mający opisywać ciekawostki ze słabo wówczas znanych regionów. A tak naprawdę to nawet nie, bo przyrodnik już na Beagle był zatrudniony, tylko nie był dość wysokiego stanu, by towarzyszyć kapitanowi przy kolacjach. Od Darwina więc oczekiwano przede wszystkim tego, że będzie elokwentnym towarzyszem, a potem – że będzie przyczynkarzem opisującym osobliwości Nowego Świata.

To, że z tych przyczynków udało mu się złożyć rewolucyjną teorię naukową, to osobna sprawa, na którą składało się wiele czynników, łącznie z tym, że Darwin utrzymywał się z ziemiaństwa, a nie z grantów badawczych. Wielu innych równie genialnych ludzi w tym czasie musiało się zajmować wydobywaniem węgla, uprawianiem roli albo nauczaniem dzieci, a nie rozmyślaniem nad podobieństwami dywergencji galapagoskich żółwi i hodowli gołębi. Darwina nie poganiało rozliczenie grantu i opublikował swoje główne dzieło po dwudziestu latach dopieszczania. No i wreszcie – ikon takich jak Darwin jest kilka, a większość naukowców współczesnych naprawdę nie musi odkrywać wielkich praw. Dokładanie przyczynków, z których ktoś kiedyś może złoży teorię, też jest ważne, choć obecnie cenione nisko.

Może nie każda wielka publikacja musi być pisana dwadzieścia lat. Alexander Flemming swój artykuł „On the Antibacterial Action of Cultures of a Penicillium, with Special Reference to their Use in the Isolation of B. influenzæ” pisał krócej. Krócej też zbierał materiały, a odkrycie bakteriolitycznych własności pędzlaka wpadło mu w ręce (a właściwie – na szalkę) samo. Miał po prostu niezłe szczęście. No i tę odrobinę naukowego rozsądku, która kazała mu sprawę zbadać dalej, a nie tylko wyrzucić zapleśniałą szalkę.

Wesołowski podaje przykłady (fikcyjne, ale oparte na rzeczywistych) takiego podkręcania badań, a zwłaszcza tytułów publikacji, żeby stwarzały wrażenie kolejnego „O pochodzeniu gatunków…”, a przynajmniej „On the antibacterial…”. Przykładowo, publikacja, dla której najlepszym tytułem byłoby „Reproduction of Mus major in relation to weather in two woodlots, in 2000-2004” raczej nie może celować w wysoko punktowane pismo, ale gdyby ją zatytułować „Rodent metapopulation dynamics and global climate change: a long term study”, to już tak.

Wesołowski wskazuje też, jego zdaniem naganne, praktyki, które mogą pasować redakcji, a dla rozwoju nauki są wręcz szkodliwe – marginalizowanie rzeczywistych danych i opisu metodyki. Wydaje się to nieprawdopodobne, bo przecież to dane są kluczowym elementem każdego badania, a opis metod jest ważny dla weryfikacji wyników.

Tymczasem fetysz obróbki statystycznej, która ma udowadniać, że wyniki upoważniają do wyciągania daleko idących wniosków, a nie są tylko przyczynkarskim zbieraniem znaczków, prowadzi do tego, że ukazują się publikacje, gdzie są podane wszystkie parametry statystyczne z poziomem istotności na czele, a brak podstawowych danych umiejscawiających je w kontekście. Przykładowo: może być podana informacja, że korelacja miedzy temperaturą a datą składania jaj jest istotna na takim a owakim poziomie z takim a takim współczynnikiem korelacji, ale nie wiadomo, jaki tak naprawdę był zakres obserwowanych temperatur i dat składania jaj.

Miejsce jest ograniczone, każda strona publikacji może kosztować, więc rzeczywiste dane terenowe są mniej priorytetowe. Tak samo z metodyką. Zresztą wielu badaczy nie interesuje cudza metodyka, bo przecież nie będą powtarzać cudzych badań. Teoria nauk empirycznych mówi, że każde badanie powinno być powtarzane przez niezależne zespoły, aby uniknąć przypadkowych rzekomych odkryć. W praktyce jednak dopóki nie jest to eksperyment dowodzący, że neutrina są szybsze od światła, to nikt nie zainwestuje środków na weryfikację cudzych wyników, nie mogąc liczyć na porządną publikację. (Co swoją drogą dowodzi, że większość publikowanych badań tak naprawdę wcale nie jest przełomowych, bo gdyby były, byłaby też pokusa ich podważenia).

Naukowców nie tylko mało interesują cudze metody, mało interesują ich w ogóle cudze badania, o ile nie są na tyle atrakcyjne, żeby na ich fali wypłynąć ze swoimi. Z jednej strony wynika to z przekonania, że wiedza starsza niż dziesięć lat jest już zdezaktualizowana (co może być bliższe prawdy w biologii molekularnej, ale w biologii środowiskowej niekoniecznie), z drugiej zaś – jak tu przekonywać, że napisało się coś wybitnie nowatorskiego, jednocześnie podając w bibliografii artykuły o podobnej tematyce sprzed półwiecza? Wesołowski wreszcie wytyka swoim kolegom po fachu, że po prostu mają słabą znajomość badanych organizmów, nie znając chociażby niuansów taksonomii. Ale także wskazuje na artykuły faunistyczne, które z definicji powinny zawierać spis wszystkich gatunków danego obszaru, a brak niektórych typowych dla danego regionu gatunków wskazuje na nierzetelność badań.

To już jednak kwestia bardziej hermetyczna (swoją drogą, też jestem w stanie podać przykłady prac z szeroko rozumianej biogeografii, także – a może zwłaszcza – o mocy urzędowej, które ze stanem w naturze mają mało wspólnego). Tymczasem kwestie, które Wesołowski wskazuje jako chorobę biologii terenowej, w gruncie rzeczy mają szerszy zasięg. Owszem, część z tych rzeczy u biologów molekularnych może wydawać się mniej paląca.

Chociażby to rozszerzanie zakresu wniosków. Faktem jest, że dana reakcja zaobserwowana w jednym laboratorium biochemicznym prawie na pewno w innym laboratorium będzie przebiegała bardzo podobnie. Stąd wynik z danego laboratorium można rozciągnąć na wszystkie laboratoria (choć już niekoniecznie z laboratorium do środowiska). Tymczasem sikorki w Puszczy Białowieskiej zachowują się inaczej niż sikorki z Łazienek Królewskich. Lew zachowuje się bardzo odmiennie od niemal identycznego z nim genetycznie tygrysa itd. Stąd biologia środowiskowa musi być przyczynkarska. I nie ma w tym nic złego.

Ale podobne zjawiska można zaobserwować i w innych dziedzinach. Na podstawie jednej ankiety powstają artykuły o tytułach wskazujących na fundamentalne różnice między kobietami a mężczyznami. Na podstawie obserwacji kilku pacjentów powstają artykuły o etiologii skomplikowanych chorób (tu też nie da się przeskoczyć przyczynkarstwa, bo przecież w medycynie nie da się ze względów etycznych wprowadzić standardów z biologicznych badań populacyjnych i eksperymentów). Na podstawie twórczości jednego poety robi się analizę głosu pokolenia itd.

Wesołowski ma swoje pomysły rozwiązania tych bolączek, poczynając od walki z punktozą. Ale czy wszystko jest takie złe? Na przykład podane przeze mnie przykłady artykułów, gdzie polscy badacze włączyli swoje badania do badań międzynarodowych, co poskutkowało publikacjami w „Nature” i „Science”, to nie jest sztuczne rozdmuchiwanie wyników. Owszem, być może dane z Puszczy Kampinoskiej, doliny Biebrzy i doliny Rospudy zostały zhomogenizowane z danymi z Syberii i teraz ktoś piszący monografię doliny Biebrzy z nich już nie skorzysta, ale jednak to nie jest źle, że zasiliły one artykuł o większej sile oddziaływania niż monografia regionu.

Choć z drugiej strony – być może urzędnik jakiejś biebrzańskiej gminy, decydujący o warunkach zabudowy czy melioracji, prędzej przeczyta monografię jego doliny niż artykuł w Nature… Nie należy też zapominać, że o klasie naukowca świadczy też dostrzeżenie w danym przypadku odpowiedniego mechanizmu. Obserwacja migracji dobowych widłonogów w tatrzańskich stawach byłaby trywialna, gdyby Gliwicz nie zauważył, że bardzo dobrze ilustruje ona pośrednie ogniwa w ewolucji. Jedno jednak jest pewne, nie należy oczekiwać, że w czasach, gdy są miliony naukowców, wszyscy oni będą co pół roku publikować takie dzieła, jakie publikowali nieliczni naukowcy jeszcze sto kilkadziesiąt lat temu, a punktoza trochę właśnie tego oczekuje…

Piotr Panek

fot. Angie Torres, licencja CC BY-SA 2.0