W kaloszach do Nature i Science

mad scientistW nieprzesadnie dawnych, ale i nie tak znowu bliskich czasach moich studiów mówiono o konflikcie między biologami fartuchowcami a biologami kaloszowcami. Konflikcie niekoniecznie ostrym, często jedynie żartobliwym, ale jednak przesiąkającym całe środowisko i w krytycznych momentach wychodzącym na wierzch. Było niestety (z punktu widzenia mojej strony barykady) oczywiste, że to fartuchowcy mają więcej atutów.

Oczywiście my, kaloszowcy, szydziliśmy z fartuchowców, że psa od kota odróżniają dopiero po zsekwencjonowaniu ich DNA i nie są prawdziwymi biologami. Ale wiedzieliśmy, że kiedy przyjdzie co do czego, to sekwencjonowanie będzie bardziej w cenie, a fizycy prędzej to nas niż ich odeślą do zbierania znaczków. Mój zakład postanowił nie oddać pola walkowerem i zaczął współpracę z fartuchowcami, podsuwając im nasze robaczki do analizy i na chwilę odrywając od muszek owocowych i ulubionych przez warszawskich genetyków kropidlaków.

Rozwielitki mogły zaciekawić fartuchowców, bo zwykle rozmnażają się partenogenetycznie, a więc tworzą wieloosobnicze klony. Co prawda wtedy nie dłubaliśmy im w DNA, tylko w enzymach, a konkretnie w izozymach, które różnicowały poszczególne klony. Ja akurat nie grzebałem w izozymach, tylko klasycznie (choć z wykorzystaniem oprogramowania podłączonego do mikroskopu, co wówczas nie było byle czym) mierzyłem rozwielitkom długość ogonków, a potem kroiłem większe stwory skalpelem i dłubałem w nich igłą preparacyjną. No ale w moim zakładzie kręcili się już prawie fartuchowcy.

Wtedy jeszcze nikt niespecjalnie przejmował się impact factorem, a pojęcie listy filadelfijskiej dopiero wykluwało się na sąsiednim wydziale fizyki, więc nie było jeszcze oczywiste, że przeciętna praca choćby zahaczająca o medycynę będzie o rząd wielkości lepiej punktowana niż dobra praca z biologii środowiskowej. Jedno jednak już wtedy było jasne – jeden artykuł w „Science” lub „Nature” dawał więcej prestiżu niż cała pozostała bibliografia wydziału razem wzięta. Nie pamiętam już, czy to dziekan, czy rektor, w tamtych czasach autorowi artykułu w tych pismach fundował nagrodę pieniężną stanowiącą zauważalny procent pensji. Przyznajmy, zbyt często do kasy sięgać nie musiał.

No i właśnie mój zakład, mimo wspomnianych wyżej zabiegów, wybitnie kaloszowy, mógł się pochwalić publikacją w „Nature”, dającą dowody na ewolucję zachowań u widłonogów i przyłapującą tę ewolucję na kilku etapach. Żadnego DNA, żadnych białek, żadnej ultrastruktury komórki czy biologii rozwoju. Tylko obserwacje środowiskowe i analiza danych historycznych. Jednak u progu nowego tysiąclecia wydawało się, że takie prace będą już odchodzić do historii, a w nowoczesnej nauce niepodzielnie zapanują fartuchowcy, którzy ewolucję będą pokazywać w procesach evo-devo i mierzyć ją zegarem molekularnym.

Do podobnego wniosku chyba doszli prawie wszyscy, na czele z dysponentami grantów. Gdy spojrzeć na wyniki konkursów NCN-u, biologia środowiskowa wygląda mizernie. Granty w panelu teoretycznie jej poświęconym pokazują słuszność prób ucieczki do przodu przez zaprzęganie metod molekularnych do klasycznej ekologii. Granty niezwiązane z fartuchową odmianą biologii środowiskowej trafiają się rzadko. W zasadzie wygląda na to, że łatwiej o nie w panelu nauk o Ziemi. Paneliści chyba uznali, że nauki do przodu nie da się popchnąć w kaloszach, tylko trzeba założyć fartuch. Sami biolodzy chyba też trochę się z tym pogodzili. Niemniej z tego, co wiem, od czasu do czasu składają wnioski o granty bardziej klasyczne, ale wiedzą, że i tak przyjdzie im pracować za grosze z funduszu badań statutowych.

Jeden z takich grantów złożyli moi znajomi z UW badający relacje troficzne na polskich bagnach, m.in. w dolinie Rospudy. Oczywiście projekt nie zyskał zachwytu panelistów. Niemniej pomysł był, jakieś ograniczone środki wydziału też, więc zbadali, co mogli.

W tym samym czasie podobne rzeczy badali Holendrzy i Polacy z SGGW. Gdy zebrano dane tych kilku zespołów, coś, co wydało się nieperspektywiczne dla polskich dyspozytorów grantów, okazało się materiałem na artykuł w „Nature”. Pisałem o tym rok temu. Nie powtarzałbym się, gdyby nie to, że właśnie sukces ogłosił inny zespół z UW.

Otóż po raz pierwszy w historii Instytutu Genetyki i Biotechnologii UW (od czasów, gdy studiowałem, przekształcił się z zakładu) jego pracownik znalazł się wśród autorów artykułu w „Science”. W sumie to potwierdzałoby wcześniejsze prognozy, gdyby nie to, że artykuł nie dotyczy jakiejś zaawansowanej genetyki i biotechnologii, a stanu dużych ssaków drapieżnych w Europie. Jeden ze współautorów, Robert Mysłajek, afiliowany jest z IGiB UW, ale w gruncie rzeczy jego wkład w ten artykuł jest związany z jego na pół hobbistyczną pracą w Stowarzyszeniu dla Natury „Wilk” (kolejną autorką jest afiliowana już z tego stowarzyszenia dr Sabina Nowak).

OK, nie wykluczam, że Mysłajek w badaniu wilków wykorzystuje też jakieś metody molekularne, ale większość jego publikacji nosi raczej znamiona kaloszowości. Oczywiście dziś te kalosze towarzyszą sprzętowi teledekcyjnemu, GPS-owi itd., a potem analizom GIS-owskim, ale to nadal jest ta „nieprzyszłościowa” i „niepraktyczna” biologia środowiskowa.

Zatem jak jest z tym przekładaniem się staroświeckich badań środowiskowych i nowoczesnych badań molekularnych na publikacje w „Nature” i „Science”? Otóż w XXI w. autorzy z Wydziału Biologii UW opublikowali trzy prace w „Nature” – jedna środowiskowa, druga molekularna, trzecia paleontologiczna, a więc bliższa środowiskowym – i tę jedną w „Science” – środowiskową. (Są też publikacje biologiczne, ale afiliowane przez Zakład Biofizyki z Wydziału Fizyki). Owszem, są też inne mierniki sukcesu naukowego, ale akurat te dwa symboliczne wskazują, że preferencja biologii molekularnej wcale nie musi iść w parze z oddźwiękiem w światowej nauce. Tak więc kaloszowcy może na granty z NCN-u liczyć nie za bardzo mogą, ale przymierzać się do prestiżowych publikacji mogą nie mniej niż fartuchowcy.

Piotr Panek

ilustracja: Jennifer Rouse, licencja CC BY-NC-ND 2.0