GMO nieco z boku


Szaleni naukowcy, jak wiadomo, chcą zawładnąć światem. GMO, jak łatwo się domyślić, to jeden ze środków ku temu. Zatem zacieramy ręce z podnieceniem w związku z niedawnym uchwaleniem odpowiedniej ustawy. Szkoda tylko, że wśród protestujących pod pałacem prezydenckim było tyle osób, których ciała też co nieco zostały zmodyfikowane przy pomocy inżynierii (może chirurgicznej, a nie genetycznej, ale zawsze to coś)…

Na poważnie zaś: Nie mam zamiaru konkurować z sąsiednim blogiem Wojciecha Zalewskiego. On poświęca czas i energię na analizę technikaliów, prawodawstwa, wdrażania itd. Ja natomiast sprawę oglądam nieco z boku. Na studiach może zmodyfikowałem jakąś bakterię, a może i nie – szczerze mówiąc, nie pamiętam – ale było to poza moim głównym tokiem zajęć i na dalszej drodze też się nie zajmowałem własnoręcznym i świadomym modyfikowaniem. Zatem biegłym się nie czuję i w razie zaistnienia rozbieżności między moją wersją a wersją GMObiektywnie raczej ustąpię.


Jednym z podstawowych problemów z GMO jest traktowanie wszystkiego en masse. Zarówno przez przeciwników, jak i zwolenników. To jest bez sensu. Nic nie łączy myszy z „wszczepionym” genem lucyferazy, która ma np. wskazywać komórki nowotoworowe z soją Roundup Ready. Co więcej, nawet ograniczając się do upraw, nic nie łączy soi Roundup Ready z kukurydzą Bt. Dlatego, nawet jeżeli jakikolwiek argument za lub przeciw konkretnemu organizmowi genetycznie modyfikowanemu jest prawdziwy, zupełnie nie musi mieć zastosowania do innego organizmu modyfikowanego w inny sposób. Np. przy okazji kukurydzy Bt mówi się, że dzięki temu, że sama wytwarza insektycyd, można stosować mniej pestycydów. To prawda w stosunku do modyfikacji typu Bt, ale za to soja Roundup Ready została zmodyfikowana tak, aby być odporna na Roundup, a więc samą istotą jej wprowadzenia jest używanie tegoż herbicydu. zatem nie można powiedzieć, że wprowadzenie upraw GMO zmniejsza zużycie pestycydów – jednych zmnejsza, innych zwiększa. Jaki jest bilans? Trzeba policzyć, ale nie wynika on sam z siebie. I tak samo w drugą stronę – jeżeli jakieś badanie wykaże, że toksyna Bt okaże się bardziej zjadliwa niż się dotąd zdawało i np. zagrozi pszczołom czy ludziom, to będzie to tylko dowód na zjadliwość tej toksyny, a nie na wyjątkową szkodliwość kukrydzy Bt, a już zupełnie nie można tego używać jako argumentu przeciwko jakimkolwiek innym GMO. Oczywiście, może być tak, ze zwiększone zużycie Roundupu przyczyni się do osłabienia kondycji pszczół (i chyba tak właśnie jest, co samo w sobie może byłoby ledwo zauważalne, ale w połączeniu z epidemią pasożytów wzmacnia jej skutki), a z kolei toksyna Bt, która dotąd wydawała się mało dla nich groźna również coś od siebie dołoży. Dalej to jednak będzie wpływ z jednej strony Roundupu, z drugiej toksyny Bt, a więc uboczny skutek uprawiania soi Roundup Ready i kukurydzy Bt, a nie jakiś bliżej nieokreślony wpływ modyfikacji genetycznych jako takich.


Mimo powyższego oczywiście jakieś uogólnienia można stosować. Np. takie, że samo bycie GMO nie ma prawa być szkodliwe dla zdrowia. Jeżeli zjadam geny karpia i pomidora w rybie po grecku, to dla mojego układu trawiennego niczym nie różni się to od zjedzenia karpia z genami pomidora czy pomidora z genami karpia. Moje proteazy potną białka na aminokwasy, a moje dezoksyrybonukleazy potną DNA na nukleotydy (a może nukleozydy, wszystko teraz jedno) jeszcze w przewodzie pokarmowym. Nie jestem bakterią czy nawet wrotkiem, które potrafią wbudowywać fragmenty obcego DNA pobranego z jedzenia. Owszem, horyzontalny (w tym międzygatunkowy) transfer genów zdarza się od czasu do czasu, ale tak samo może zdarzyć się, gdy zetknę się z genem kukurydzy i genem pałeczki Bacillus thuringensis występującymi osobno. (Na marginesie, toksyny Bt jako toksyny naturalnej w uprawach ekologicznych używa się od mniej więcej stu lat, więc w razie potwierdzenia jej toksyczności dla ludzi czy jakichkolwiek innych zwierząt uznanych za „pożyteczne” to powinien być większy cios dla tego typu rolnictwa niż groźba skażenia genetycznego.)

Biorąc powyższe pod uwagę, muszę przyznać, że trudno mi znaleźć powody do bycia przeciwnikiem dopuszczenia do uprawy roślin genetycznie modyfikowanych. Oczywiście, cały czas mówimy tu o modyfikowanych inżynieryjnie – pamiętajmy bowiem, że praktycznie wszystkie organizmy przez człowieka hodowane są w stosunku do swoich występujących w naturze przodków zmodyfikowane genetycznie. Pszenica, którą jemy od tysięcy lat jest efektem poliploidii u jej przodków. Polska jest największym producentem pszenżyta, które jest międzyrodzajową hybrydą. Same więc modyfikacje genetyczne to rzecz naturalna (to przecież siła napędowa ewolucji), a nawet horyzontalny transfer genów to nic niespotykanego (choć poza bakteriami rzadkiego). Zatem nie widzę przeciwwskazań, by korzystać z możliwości, które daje inżynieria genetyczna. Natomiast są nieco inne aspekty, które nakazują ostrożność. Nie mówię tu o ostrożności w oczekiwaniu na rzekome efekty zdrowotne, w których miliony Amerykanów, Argentyńczyków i wielu innych nacji żywiących się GMO już przez co najmniej kilkanaście lat mogą doświadczyć. Jeżeli coś niepokojącego się znajdzie, to założę się, że to efekt fastfoodowości, ewentualnie jakieś inne efekty uprzemysłowienia produkcji żywności, w których same przez się modyfikacje genetyczne nie mają znaczenia (ale już np. zwiększone zużycie Roundupu do odpornych nań roślin znaczenie mieć może). Jeżeli ktoś tyje od frytek, to nie dlatego, że są one z ziemniaków Amflora, tylko dlatego, że zjada z nimi dużo tłuszczy nasyconych i soli. Natomiast GMO są było nie było nowymi taksonami. Mniejsza o to, czy nadamy im rangę nowych odmian czy nawet gatunków. Nowe taksony zaś to dla ekosystemu zawsze jakieś ryzyko. Co prawda, wprowadzenie ziemniaków i kukurydzy na europejskie pola nie spowodowało większej degradacji ekosystemu, niż wprowadzenie rzepy i pszenicy. Nie są to też gatunki inwazyjne, wymykające się spod kontroli hodowców. Niemniej, inwazje biologiczne są faktem i dlatego wszelkie nowe uprawy należy bardzo dokładnie kontrolować. Lepiej jednak trzymać je w szklarni niż wypuszczać beztrosko w otwarty ekosystem. No i oczywiście pobocznym skutkiem może być dalej postępująca homogenizacja ekosystemów także agrocenoz (czyli biocenoz upraw i chwastów). Paradoksalnie, wprowadzanie nowych taksonów może właśnie zubażać bioróżnorodność, choćby bioróżnorodność na poziomie biocenotycznym przez homogenizację. Natomiast z drugiej strony, mechanizmy biologiczne sprawią, że prędzej czy później ewentualne zalety różnych typów GMO w stylu toksyczności dla tzw. szkodników zniweluje ewolucja wśród tychże. Wtedy trzeba będzie zmodyfikować coś kolejnego itd. Ewolucyjny wyścig zbrojeń sprawi, że nie da się raz na zawsze technologią rozwiązać problemów rolnictwa.

Różnego rodzaju spraw ekonomicznych wolę nie roztrząsać. Nie mają one większego znaczenia dla meritum, choć nie można ich zupełnie lekceważyć. Mam jednak nadzieję, że w europejskim systemie prawnym nie da się zrealizować czarnego scenariusza monopolizacji i obok przemysłowych upraw (czy to z GMO, czy bez) pozostaną uprawy dla zapaleńców, którzy będą produkować jedzenie drożej, ale dla wyspecjalizowanych konsumentów.

Wracając zaś do protestów, to sprawa jest dość ciekawa. Otóż wbrew stereotypom, tym razem protest przeciwko podpisaniu ustawy umożliwiającej obrót GMO nie został poparty przez jedną z głównych sił ruchu anty-GMO, Greenpeace, ani przez Adama Wajraka, jednego z trybunów polskiego ruchu ekologicznego, również znanego z niechęci wobec GMO. Ten ostatni zresztą na swoim (publicznym, więc niczego dyskretnego nie ujawniam) profilu na Facebooku odpiera oskarżenia o zdradę i sprzedanie się koncernom. Nie oznacza to, że złagodzili oni swoje stanowisko. Oznacza to, że sprawy GMO są bardziej skomplikowane niż się to różnym adwersarzom z obu stron zdaje. Obecna ustawa jest niezgodna z ustaleniami WTO, a przez to i z prawodawstwem unijnym (choć akurat w samej Unii chęć na zakaz obrotu GMO jest silny, ale i ona musiała się ugiąć przed WTO i zasadą wolnego rynku) i po prostu musimy ją zmienić. Za to dzięki niej możliwe będzie wprowadzenie zakazu upraw takich czy innych GMO mocą niższej rangi aktów. Rząd zapowiada, że tak właśnie zrobi. Mnie akurat na takich zakazach nie zależy, pod warunkiem zapewnienia odpowiedniego nadzoru.

Natomiast jest jeszcze jeden, niedający się ominąć aspekt tej sprawy. Aspekt estetyczno-mistyczny. Może okazać się, że GMO ma same dobroczynne skutki i da się to udowodnić, a i tak dla części osób będzie to sprawa nie do przejścia. Jacek Kubiak pisał tu o czymś podobnym pięć lat temu. Tam chodziło o hodowlę rzeźną sklonowanych zwierząt. Dla niektórych po prostu inżynieria biologiczna jest niegodna i już. Podobnie jak z zapłodnieniem in vitro – może udać się tak dopracować tę metodę, że każdy zarodek dostanie szansę na donoszenie i żaden nie zostanie zabity czy zmagazynowany, a dla niektórych i tak to będzie akt wbrew Cudowi Natury, jakim jest poczęcie w czystości małżeńskiej. Akt równie niegodny, co – powiedzmy – zgwałcenie czy kazirodztwo. Ludzie kierujący się tego typu motywacją mogą się posługiwać doraźnie różnymi pomocniczymi argumentami ze sfery nauki czy życia społecznego, ale ostatecznie nawet po ich zbiciu, nie zmienią swojego podejścia. A stwierdzenie, że wie się lepiej od nich i ma naukowe argumenty niczego nie zmieni (co najwyżej zwiększy wrażenie osaczenia przez arogancję). Ale w sumie nie wiem, czy to coś złego.

Piotr Panek

Fot. Róża z genetycznie modyfikowanego kultywaru ‚Applause’. Źródło Wikimedia Commons, autor: wikipedysta Blue Rose Man, licencja CC-Zero