O markerach

Co roku w sprawie markerów powraca do mnie wrażenie deja vu. Chodzi o drobiazg w postaci  markerów do tablicy.  Na ogół jest po prostu z nimi problem taki, że albo ich nie ma, albo wyschły. Pisałem o tym trzy lata temu i dziś raczej mnie ta kwestia bawi. Chcę dziś napisać parę słów o tym, co zauważyłem.


Samo rozwiązanie tego problemu jest bardzo proste – trzeba zawsze mieć własny marker. Ja swój biorę zawsze ode mnie z wydziału, z portierni, gdzie nie ma z dostaniem ich żadnych trudności. Problem jest, gdy mam tzw. występy gościnne. Na dwóch wydziałach (niech pozostaną nieujawnione) problem z nimi jest taki, jak zaznaczony na początku  – albo ich nie ma, albo są suche. Skąd się to bierze?

Generalnie dla mnie jest to objaw dbałości o miejsce pracy. W obu przypadkach tej dbałości nie ma, bo nie ma poczucia odpowiedzialności za miejsce. W przypadku pierwszego wydziału bierze się to stąd, że budynek podzielony jest na dwa wydziały. I żaden się nie poczuwa do tego, by takich spraw pilnować. W drugim budynek w ogóle nie należy do wydziału. Skutek jest taki, jaki jest.

Jest też i jasna strona tego zagadnienia. Na Wydziale Nauki o Żywności nie tylko wszystko jest, jak trzeba, ale zdziwiłem się, gdy znalazłem nawet płyn do wycierania markerów. Odkrycie to zrobiło na mnie spore wrażenie.  Bo każdy, kto dużo smaruje po tablicy wie, że markery i tablica owszem, są czyste i estetyczne, ale wymagają znacznie więcej wysiłku fizycznego w obsłudze.

Ciekawie, dlaczego dopiero tutaj ujrzałem ten wspaniały wynalazek rozpuszczalnika w sprayu, rozwiązujący trudności z obsługą tablicy. Dlaczego tam? Myślę, że odpowiedź może być taka, że na wydziale tym przyzwyczajeni są do stosowania chemii w praktyce. I nawyk ten zadziałał też w tym wypadku.

Czy te drobne obserwacje mogą być podstawą bardziej ogólnego wniosku? Chyba tylko takiego, że czasem przez takie drobiazgi można zobaczyć dużo więcej w rzeczywistości, która nas otacza, niż to się wydaje na pierwszy rzut oka.

Foto: Rowen Atkinson, flickr.com