Darmowy obiad

Piotr napisał w poprzednim tekście i komentarzach do niego o problemie gromadzenia i archiwizacji danych samemu badaczowi niepotrzebnych, czyli przeznaczonych dla innych. Wzywał do tego Cohan. Akurat bez znaczenia wydaje mi się, czy sposobem ich wykorzystania miałoby być zastosowanie automatycznej eksploracji danych czy cokolwiek innego.

Pojawił się też wątek IMiGW, który życzy sobie pieniędzy za dostęp do swoich danych. Znam więcej takich przypadków: rządowy geoportal.gov.pl pobiera opłaty za dostarczenie zdjęć lotniczych powierzchni Polski ze swojej kolekcji, IPN kosi wygórowane stawki za kopiowanie albo digitalizację swoich zasobów.

Widzę dwa różne podstawowe efekty tego działania:

  • Oczywisty negatywny, bo badacz z zewnątrz musi wykładać pieniądze za zdobycie dostępu do danych, za których zdobycie teoretycznie już państwo raz zapłaciło. Piotr płaci IMiGW, moja żona płaci IPN (nieraz z naszego domowego budżetu) i świetnie rozumiem, jak to jest drażniące.
  • Mniej oczywisty pozytywny – ten proceder nadaje danym wartość. Wezwanie Cohana, żeby kolekcjonować dane nadmiarowe tak po prostu – jest naiwne. Pomysł, żeby robić to na sprzedaż to zupełnie co innego. Nadzieja zarobku może niejednego skłonić do poszerzenia zakresu swoich analiz albo zmagazynowania danych pozornie niepotrzebnych.
  • Na to wszysko nakłada się prosta zasada there ain’t no such thing as a free lunch. Danych to też dotyczy, nie tylko obiadów.

Znam inną odsłonę tego samego zjawiska, dotyczącą nie samych danych, a ich przetwarzania. Wielokrotnie moi studenci pisali programy dla naukowców z innych dziedzin. O ile projekty jednorazowe (uruchomimy program i zobaczymy co wyjdzie) udawały się, o tyle projekty stworzenia programów do długofalowego użytku kończyły się gorzej. Rzecz w tym, że utrzymanie programu kosztuje. Ktoś musi poprawiać odkryte błędy, dokonywać modyfikacji (np. gdy nasz program ma współpracować z innym programem X i ukazuje się nowa wersja X – trzeba zmodyfikować nasze dzieło tak, by współpraca była nadal możliwa i bezproblemowa), szkolić użytkowników i służyć im pomocą techniczną. Magistrant dostaje za swój program dyplom, idzie gdzieś do pracy i już tych usług nie będzie świadczył. Gdy teraz o tym myślę, to uważam, że odbiorca powinien za nie płacić, bo to jedyny sposób, żebym znalazł ludzi, którzy się tym zajmą, mimo, że jestem naukowcem. Nauka w zasadzie skończyła się przy wymyślaniu programu i jego pierwszych uruchomieniach. Jeśli on ma dalej działać, musi zacząć się jakiś biznes. Albo zapłacą odbiorcy, albo niech ktoś im to zafunduje. Byle nie ja, bo nie mam dotacji na fundowanie darmowych obiadów moim klientom.

Jerzy Tyszkiewicz

Fot. Sara Lafleur-Vetter, Flickr (CC BY 2.0)