Ekologiczna dialektyka

Obejmując prezydencję w UE Dania zapowiada nacisk m.in. na wspieranie unijnej strategii ochrony bioróżnorodności i zmniejszenie zużycia zasobów. Ta pierwsza strategia ma swoje dokumenty, a w nich odesłania do reformy Wspólnej Polityki Rolnej, która ma m.in. uwzględniać właśnie ten cel. To drugie zaś jedna z odpowiedzi na światowy kryzys. Jedno i drugie ma wspólny mianownik – ekologia ma się ściślej wiązać z ekonomią.

Związek ten jest ścisły i tak, co widać choćby ze źródłosłowu. U zarania ekologii te związki były oczywiste, bo jej powstanie wiązało się z racjonalizacją rolnictwa, rybactwa, hodowli, a wśród sponsorów badań ekologicznych były choćby firmy ubezpieczeniowe (potrzebujące danych demograficznych). Jeden z podstawowych modeli ekologicznych – równania Lotki-Volterry ma swoje podłoże w rybactwie. Później ekologia zaczęła się coraz bardziej emancypować, ale związków z ekonomią i gospodarką nie zerwała. Dość przypomnieć jeden z nielicznych nobli dla matematyka – Johna Nasha, który dostał tę nagrodę w dziedzinie ekonomii, a którego modele z teorii gier są podstawą w ekologii ewolucyjnej. Z kolei wielki impuls dla rozwoju ekologii, jakim był Międzynarodowy Program Biologiczny w latach 60. XX w. dotyczył przede wszystkim produktywności, a jego wyniki wiązały się z zieloną rewolucją w rolnictwie. To niedługo potem zaskutkowało wzrostem zanieczyszczenia, i jak to obrazowo bywa przedstawiane, we wnioskach o granty ekolodzy pozmieniali tylko kilka liter, żeby zamiast badania zjawiska „production” badać „pollution”. To oczywiście też wiązało się z gospodarką i to nie tylko na zasadzie wymuszania na producentach dóbr i zanieczyszczeń różnego rodzaju działań ograniczających zanieczyszczanie. Zanieczyszczone zasoby często są dla gospodarki bezużyteczne, więc wiedza o tym, jak uniknąć zanieczyszczeń i jak je oczyścić jest potrzebna producentom.

Ostatnie kilka dekad to jednak w dużej mierze rozwój ekologii jako zupełnie samodzielnej dziedziny nauki, jak również ochrony przyrody jako dobra samego w sobie. Na Szczycie Ziemi w Rio w 1992 r. uchwalono nie tylko słynną konwencję o zmianach klimatu, ale też konwencję o ochronie różnorodności biologicznej. Jej sygnatariusze zobowiązali się do wdrażania krajowych strategii ochrony bioróżnorodności. W uzasadnieniu są oczywiście kwestie utylitarne, ale pojawia się też filozofia tego, że naturalność jest wartością samą z siebie wartą ochrony, nawet bez utylitarnego podłoża. A za tym idzie fakt, że badanie tej naturalności, czyli badania ekologiczne, jest warte nakładów samo w sobie, nawet jeśliby nie dawało bezpośrednich profitów ekonomicznych.

W tym kontekście na przełomie wieków zreformowano Wspólną Politykę Rolną. Polska wstępując na początku wieku do UE załapała się jeszcze na dopłaty bezpośrednie „od hektara”, ale obecnie coraz więcej pieniędzy z unijnego budżetu rolnego idzie na programy rolnośrodowiskowe, które mają na celu raczej zachowanie różnorodności biologicznej i krajobrazowej wsi niż produkcję rolną jako taką. W ogóle budżet resortów rolnych jest zwykle większy niż środowiskowych. W Polsce doprowadziło to m.in. do tego, że program restytucji wymarłego jesiotra finansowany jest nie przez ministerstwo środowiska, ale rolnictwa (a jesiotr jest w tej sytuacji wpisany na listę ryb gospodarczych, choć łowić go nie wolno). Niesie to pewne zagrożenie, bo w pewnym momencie rybacy mogą się upomnieć o „swoją” rybę, tak jak co jakiś czas myśliwi próbują skrócić okres ochronny łosia (formalnie to nie jest gatunek chroniony w rozumieniu ochrony gatunkowej, tylko łowny, z całorocznym okresem ochronnym). Podobne zagrożenie niesie wykreślanie zapisów ochroniarsko-rolnych z dokumentów poświęconych ochronie przyrody i przenoszenie ich do dokumentów poświęconych polityce rolnej, jak właśnie ma miejsce w politykach unijnych. Przy takim przenoszeniu łatwo coś upuścić, zgubić, zmodyfikować. W Polsce ponadto strategia bioróżnorodności wypada z planów rządowych i zostanie włączona w wielki dział „Bezpieczeństwo energetyczne i środowisko”, co zresztą jest spójne ze zmianami personalnymi w kierownictwie ministerstwa środowiska.

Z drugiej jednak strony, jeśli takie przenoszenie akcentów przypomni opinii społecznej, że ekologia to jest źródło wiedzy o tym, jak oszczędzać, nie tylko w dobie kryzysu, to może i lepiej. A ekolodzy? Cóż, jeżeli o granty zamiast do permanentnie niedofinansowanych ministerstw nauki oraz środowiska będzie się trzeba zwracać do lepiej wyposażonych ministerstw gospodarki oraz rolnictwa, to też może nie będzie tak źle. Żadnej nauce nie służy podporządkowanie wyłącznie utylitarnym celom, ale ekologia z utylitaryzmem zawsze współgrała, więc kolejne zatoczenie koła historii jej chyba nie złamie.

Piotr Panek

Fot. BasBoerman, Flickr (CC BY-NC 2.0)