Lotniskowe odkrycia

We wtorek wracałem z podróży po USA. Uwięziony przez śnieżycę na lotnisku w Bostonie zajrzałem do lotniskowej księgarenki. Znalazłem tam zaskakująco interesującą lekturę: „Group Theory in the Bedroom, and Other Mathematical Diversions” Briana Hayesa.

Nowy Jork

Cleveland

Cleveland

Mississippi

Preria zimą

Tramwaj w Houston

Boston

Boston

Boston

Boston

Po 10 dniach spędzonych w Nowym Jorku, Cleveland, Houston i Bostonie znalazłem się na lotnisku im. gen. Edwarda L. Logana w ostatnim mieście mojej panamerykańskiej podróży. Spędzić tam miałem nieoczekiwanie ponad 6 godzin, albowiem burza śnieżna, która rozszalała się nad miastem uniemożliwiła lądowanie samolotu z Paryża. Odesłano go do odległego o ok. 300 km Bangor, aby śnieżycę przeczekał. Po 3 godzinach burza ustala, loty wróciły do normy i samolot doleciał szczęśliwie do Bostonu. Ja jednak wcale straty czasu nie żałowałem, gdyż od lektury Hayesa nie moglem się wprost oderwać.

Hayes jest byłym szefem „Scientific American”, w którym prowadził m. in. rubrykę „Computing Science”. Co jak co, ale pisać o nauce (w tym wypadku o matematyce i informatyce) potrafi on świetnie. Początkowo wahałem się z kupnem książeczki. Sądziłem bowiem, że nauki te są dla mnie zbyt hermetyczne, nawet w popularnej formie. W dodatku w przymusowej sytuacji, na lotnisku, czekając na samolot, poświęcanie czasu zawiłościom matematyki wydawało mi się mało zachęcające. Jednak, jak wspomniałem wyżej, lektura okazała się pasjonująca.

Większość, jeśli nie wszystkie eseje zebrane w „Group Theory” były publikowane w „Scientific American”. Ale książka nie jest zwykłym zbiorem dawnych esejów dzięki bardzo zręcznemu zabiegowi. Każdy rozdział posiada 3-4 stronicowy dodatek w postaci zaktualizowanych przemyśleń autora: „Afterthoughts”. Dodają one dawnym tekstom świeżości i atrakcyjności.

Nie wiem dlaczego (pewnie to moja przewrotność), ale tak jak nigdy nie czytam gazet i tygodników od początku do końca, a tylko w jakimś, nawet dla mnie niezrozumiałym, porządku, tak samo czytam książki złożone z oddzielnych esejów. Dlatego po obejrzeniu książeczki zacząłem czytać ją od ostatniego rozdziału noszącego tytuł właśnie „Group Theory in the Bedroom”.

Właściwie cały rozdział dotyczy obracania i przesuwania materaca, co ma zapobiegać wygniataniu miejsca, w którym się śpi (chodzi o odwracanie materaca raz na jedną, raz na drugą stronę – góra-dół, i równoczesne zmienianie pozycji głowa-nogi). Dowiedziałem się przykładowo, że najlepiej obracać materac w dwie osoby i zaznaczyć jeden z jego rogów po każdej stronie, tak, by łatwo orientować się, gdzie w każdej pozycji znajduje się która jego część. Rozważania biegły jednak nie tyle w kierunku znalezienia optymalnego sposobu na dokonanie tych skomplikowanych ewolucji (tego uczą, skądinąd mało zrozumiałe, ulotki załączane do materacy lepszej jakości), ale do znalezienia złotej reguły („golden rule”) stosowalnej dla tego, i jemu podobnych, skomplikowanych procesów.

Rozdział, a więc i cała książka, kończyłaby się fiaskiem, gdyż reguły autor nie znalazł – gdyby nie „Afterthoughts”. Pointa jest jednak tak zaskakująca, a równocześnie tak prosta, że nie mogę jej tutaj przytoczyć i odsyłam blogowiczów do książki. Mogę zdradzić jedynie, że chodzi o taką transformację materaca, aby jego odwracanie stało się po prostu bezprzedmiotowe. Czekam na pomysły internautów.
Następny, a drugi w książce rozdział, pt. „Random Resources” przykuł moją uwagę, gdyż od pewnego czasu bardzo pochłonięty jestem rolą przypadkowych zjawisk w biologii, a szczególnie w ewolucji. Otóż dowiedziałem się, że przypadkowość („randomness”) jest o wiele bardziej rzadkim niż myślimy, jeśli w ogóle nie najrzadszym, czyli praktycznie zupełnie nie występującym w naturze w czystej postaci, zjawiskiem we Wszechświecie. A to ci dopiero! – wykrzyknąłem uzmysławiając sobie całą nędzę moich dotychczasowych przemyśleń (tych biologiczno-ewolucyjnych). Byłem bowiem przekonany, że jest dokładnie na odwrót i że przypadkowość góruje we Wszechświecie nad porządkiem. A tu okazało się, co teraz wydaje mi się zupełnie oczywiste, że przecież można bardzo dokładnie wyliczyć parametry, a więc i przewidzieć wynik, tak superprzypadkowego wydawałoby się procesu, jak np. rzucanie monetą.

Trzeci, najbliższy mi pod względem tematyki, rozdział nosi tytuł „Inventing the Genetic Code”. Zanim Watson i Crick ogłosili model budowy DNA, wielu naukowców (jak się okazuje głównie fizyków) proponowało swoje najbardziej logiczne z logicznych modele kodu genetycznego. Ale nawet po publikacji Watsona i Cricka spekulacje na ten temat nie ustały – w końcu kodu genetycznego obaj nobliści wcale nie złamali, a dokonał tego Marshall Nirenberg dopiero ponad 10 lat później (odkrycie Watsona i Cricka było jednak w oczywisty sposób do tego niezbędne).

„Aftertoughts” do tego rozdziału prowadzą do kolejnej oczywistej i, jak dla mnie, wręcz genialnej konkluzji, że najbardziej logiczne i najbardziej użyteczne jest nie to, co nam takie właśnie się wydaje, ale to, co jest najbardziej użyteczne i logiczne dla natury. Gdyby przed złamaniem kodu genetycznego przez Nirenberga ktoś zaproponował dokładnie taki właśnie teoretyczny model bez poparcia doświadczeniami, nikt by weń nie uwierzył właśnie ze względu na pozorny brak logiki. Dopiero znając ostateczną, udowodnioną wersję można bowiem dostrzec żelazną logikę natury, również w kodzie genetycznym.

Bardzo zaskoczyło mnie to, że 6-godzinny pobyt na lotnisku Logana okazał się prawie tak samo owocny intelektualnie jak liczne wykłady i dyskusje, w których uczestniczyłem od 10 dni.

Jacek Kubiak

Fot. JK