Rozczarowania



Nic tak nie kąsa duszy jak zawiedzione nadzieje.

Od jakiegoś czasu wzbiera we mnie żółć. Trawi mnie boleśnie; nic tak bowiem nie kąsa duszy jak zawiedzione nadzieje. Stało się to tak bardzo nieznośne, że muszę ją z siebie wylać, podzielić się tym, co mnie boli w nadziei, że może ktoś przeczyta to i wytłumaczy mi, że nie mam racji, że nie mam powodu czuć się podle. (Dla tych, co nie wyczuli źdźbła ironii wyjaśniam, ze trochę ironizuję, ale nie do końca…)


Powodem mojego fatalnego samopoczucia jest „Historia filozofii XX wieku” Tadeusza Gadacza – książka przeze mnie wyśniona i wymarzona. Od lat chciałem znaleźć kompendium wiedzy na temat współczesnej filozofii, z którego mógłbym się wreszcie dowiedzieć, o co tak naprawdę chodziło Teilhardowi de Chardin, Bergsonowi czy Jankelevitchowi. Gdy od czasu do czasu któryś z moich przyjaciół humanistów rzucał mimochodem tymi i innymi nazwiskami, nie potrafiłem w żaden sensowny sposób podtrzymać konwersacji – co jak wiadomo jest uczuciem przykrym i źle wpływa na relacje międzyludzkie. W każdym razie, gdy tylko wyczytałem, że książka Gadacza ma już, już się ukazać, popędziłem do sklepu internetowego, by ją zamówić.

Pamiętam ten dzień, jasny pogodny, kiedy „Historia filozofii” do mnie dotarła, kiedy z drżeniem rąk, nie zważając na niebezpieczeństwo skaleczenia, rozrywałem taśmy oplatające paczkę, kiedy zachwycałem się piękną czerwona okładką w przezroczystej obwolucie. Zamknąłem się w pokoju, wyłączyłem telefony, powiedziałem domownikom, że mnie nie ma i zacząłem czytać zachłannie… Po kilku dniach spróbowałem jeszcze raz… Po kilku następnych znowu… Niestety za każdym razem po paru godzinach bezskutecznej walki dochodziłem do wniosku, że to się do czytania nie nadaje.

Nie żeby była to książka wyjątkowo trudna. Po prostu niczego nie potrafię się z niej dowiedzieć. Nie jestem filozofem, więc nie umiem tak naprawdę ocenić, na ile „Historia filozofii” Gadacza może być użyteczna dla zawodowców. Ale po pozycji wydanej przez Znak (i poprzedzonej sporą kampania reklamową) spodziewałem się, ze będzie dostępna dla laików takich jak ja – którzy po prostu chcieliby się dowiedzieć, o co tym wszystkim filozofom chodziło! To co dostałem jest zaś – tak to odbieram – suchym zbiorem fiszek (których zebranie pewnie wymagało lat benedyktyńskiej pracy, to fakt), w moim odczuciu pozbawionych tego, co najważniejsze – pomysłu i ducha.

Może jestem skażony tym, ze moją pierwszą lekturą filozoficzną był Russell, i wyobrażam sobie, ze o filozofii można pisać tak jak on: „Spinoza jest najszlachetniejszym i najbardziej godnym miłości z wielkich filozofów. Intelektualnie przerasta go paru innych, lecz moralnie stoi najwyżej”. Filozofia jest bowiem ważna. Chciałbym przeczytać, zakochać się (jak w Spinozie), albo znienawidzić, albo wzruszyć ramionami, albo cokolwiek… Niestety nie przy okazji książki Gadacza. Co nie znaczy, że następnego tomu nie kupię, z nadzieją…

Pamiętam jak parę lat temu usłyszałem po raz pierwszy w radiu kawałki z „Miasto manii” Marii Peszek i pamiętam doskonale uczucie zdumienia, ze coś tak fajnego mogło powstać w naszej siermiężnej popkulturze. Parę miesięcy temu wyszła jej nowa płyta, więc i tym razem drżącymi rękoma rozdzierałem folię, nie mogąc doczekać się, kiedy wrzucę płytę do odtwarzacza… No i niestety, kolejne rozczarowanie. Tym razem dostałem typową naszą pop-elinę, okraszona co prawda rzeczownikami na ch… i czasownikami na p…, ale nie jestem nastoletnią czytelniczka pisma kobiecego na C…, by miało mnie to specjalnie ekscytować (jakby to powiedzieć, zdarza mi się tych słów używać od czasu do czasu i nie czuję się przez to specjalnie unobilitowany…). Problem z drugą płytą Marii Peszek moim zdaniem jest taki, ze muzykę do pierwszej pisali Wąglewcy, a do drugiej, niestety, ktoś zupełnie inny.

Z pomniejszych rozczarowań (już nie będę pisał o drżących rękach) – płyta The Answer, zachwalanych przez Wojciecha Manna jako nowy Led Zeppelin, a którzy okazali się co najwyżej popłuczynami po AC/DC. Ale wybaczam mu, bo dzięki niemu – chyba nawet z tego samego numeru Polityki – dowiedziałem się o istnieniu Joe’go Bonamassy.

I żeby nie było, że potrafię tylko zrzędzić, na koniec coś pozytywnego. Polak potrafi! Polecam wszystkim płytę Pawła Mykietyna „Speechless Song”. Niby to nie do końca metal, ale nie mogę się nasłuchać!

Jerzy Kowalski-Glikman

Fot. Great Beyond, Flickr (CC SA)