Dissemination

knuth_450.jpg

Może warto by rozpocząć akcję bojkotu nauki na papierze?

Jeśli ktoś składał kiedyś wniosek o grant europejski, to spotkał się zapewne z tym dziwnym terminem, za który można dostać sporo punktów. Komisja Europejska stawia na disseminację! Zawsze miałem kłopot, żeby sensownie odpowiedni punkt wniosku sformułować. Dopiero wczoraj dowiedziałem się, o co właściwie chodzi.

Wczoraj mianowicie pojechałem do Łodzi, na imprezę poważnie zwaną IV Otwartym Posiedzeniem Komisji Fizyki Teoretycznej Komitetu Fizyki PAN. Impreza składała się z dwóch części: najpierw były referaty naukowe, a po południu – dyskusja panelowa na temat „palących problemów nurtujących nasze środowisko”. Okazało się, że jednym z nich jest właśnie owa disseminacja.

Jak nam wytłumaczył prof. Szymczak chodzi tu o rozpowszechnianie wyników badań naukowych. Dowiedzieliśmy się, że ceny periodyków fizycznych znowu wzrosły (ponad poziom inflacji) i znów po kilku latach spokoju mamy poważny kłopot z wyciśnięciem z ministerstwa pieniędzy na subskrypcję. (Na marginesie, w kuluarowych rozmowach usłyszałem plotkę, że pieniądze wywalczone kilka lat temu na rozwój nauki przerzucone zostały ostatnio na zaspokojenie roszczeń płacowych lekarzy – ponieważ nasz strajk nikogo nie obejdzie, najwyżej ucieszy paru studentów, my nie mamy wielkich szans na podwyżkę pensji. Swoją drogą przeczytałem w wywiadzie z miłościwie nam panującą Panią Minister, że pensja profesora to około 8 tys. złotych – ciekawe skąd Pani Minister dane te wzięła?) Według Profesora Szymczaka należy coś zrobić, aby przeciwstawić się monopolowi kilku wydawnictw, bez opamiętania windujących ceny. Jego zdaniem sensowna jest inicjatywa New Journal of Physics, którego artykuły dostępne są w Internecie za darmo, zaś koszty publikacji (niebagatelne – 500 euro, albo funtów, nie pamiętam) ponosi autor. Powinniśmy więc w grantach odłożyć sobie jakąś sumę na publikację wyników właśnie.

Ja z taką konkluzją fundamentalnie się nie zgadzam. Czasopisma fizyczne są mi do mojej pracy zupełnie niepotrzebne. Od 1991 roku działa ArXiV internetowe archiwum, do którego codziennie uczeni z całego świata przesyłają swoje najświeższe prace. (Powstanie Arxivu było możliwe dzięki powstaniu TeXa, programu komputerowego napisanego przez Donalda Knutha pozwalającego na domowe, wygodne składanie tekstów z dużą ilością matematyki – chyba nikomu tak bardzo jak Knuthowi nie należy się Nobel z fizyki!) Dzięki arxivum mam więc codziennie rano (wieczorem, jeśli jestem na zachodniej półkuli) przegląd wszystkich ważnych (i nieważnych) prac z mojej dziedziny, jak również innych dziedzin fizyki, matematyki i astronomii, które powstały w ciągu ostatnich 24 godzin. Nie obchodzą mnie więc zupełnie czasopisma, które te prace, z kilkumiesięcznym opóźnieniem przedrukowują, jedyna różnica jest taka, że zdarza się, że skład w czasopismach jest nieco lepszej jakości.

Komu więc czasopisma są potrzebne. Ano biurokracji naukowej. Są czasopisma lepsze i gorsze (w lepszych trudniej opublikować pracę), a jakość charakteryzuje tzw. impact factor. Ponieważ jest on pewną liczbą, biurokracja wykorzystuje ją do oceny jakości pracy naukowej, poszczególnych osób i instytucji. Jeśli więc chcemy ubiegać się o grant, czy kiedy nasz instytut jest oceniany, biurokracja zlicza impact factory publikacji. Nie trzeba przy tym za bardzo się napracować!

Tylko dlaczego ja mam marnować swój czas na korespondencję z redakcją, użeranie się z niekompetentnymi czasami recenzentami (spora część naprawdę dobrych prac moich i moich znajomych została odrzucona przez recenzentów na tym czy innym etapie – polecam książkę Joao Magueijo „Szybciej niż światło”), i na pisanie własnych recenzji na potrzeby redakcji. Dla biurokracji?

Problem w tym, że mając ArXiV nie mam żadnego kłopotu z dotarciem do wyników moich kolegów i nie mam też kłopotu z rozpowszechnianiem wyników moich własnych badań. Tyle że biurokracja naukowa zdaje się tego nie zauważać. Żyje sobie w wygodnej symbiozie z wydawcami i komercyjnymi instytucjami zajmującymi się zliczaniem impact factorów. Pieniądze przepływają i wszyscy są bardzo z siebie zadowoleni.

Można oczywiście zadać pytanie, jak oceniać dorobek naukowy i jakość badań, gdyby tych elementów zabrakło. Ale nie jest to aż tak trudne. Prace są ogólnie dostępne. Wiadomo, jakie są cytowania (SLAC prowadzi serwis, w którym można to sprawdzić dwoma kliknięciami). Oczywiście ocena taka będzie nieco trudniejsza niż w przypadku bezmyślnego zsumowania kilku liczb, ale może właśnie dzięki temu bardziej miarodajna.

Może więc warto by rozpocząć akcję bojkotu nauki na papierze? Tylko jak przekonać biurokratów?

Jerzy Kowalski-Glikman

Na zdjęciu Donald Knuth.  Fot. BeSherman, Duozmo (CC SA)